Rozdział 3 - Herbata o czwartej trzydzieści

Granatowe paznokcie

Dochodziła trzecia – najtrudniejsza pora trwania w stanie gotowości w czasie, kiedy biologiczny zegar wyłącza kolejne obwody, zmuszając do snu. Ale kawa i papierosy mają szatańską moc oszukiwania organizmu. W naszej podróży w przeszłość nie czułyśmy zmęczenia. Myślami byłam przy Hance, która powierzała mi swoje najgłębiej skrywane myśli. Byłam tutaj tylko dla niej. Nie wiem dlaczego, ale coraz lepiej czułam się w roli lustra, w którym przeglądała się moja emigracyjna przyjaciółka. Chociaż nie. Lustro jest obojętne, a ja byłam żywą osobą. Dlatego, mimo iż starałam się zachowywać obiektywizm, nie powstrzymywałam się od sądów i komentarzy. I tylko od czasu do czasu wyobraźnia przywoływała obrazy z mojego własnego życia, które stały w ogromnym kontraście do przeżyć Hanki.
Tak jak ten, w którym zobaczyłam babcię ze strony mamy, która po pogrzebie dziadka wróciła do domu, położyła się do łóżka i postanowiła umrzeć. Miała osiemdziesiąt jeden lat. Przestała jeść, nie pozwalała się karmić nawet siłą. Byliśmy wtedy w Polsce z dłuższą wizytą. Jedyną osobą, która potrafiła babcię przekonać do zjedzenia kawałka czekolady, a potem chleba, był David. Przemawiał do niej łamaną polszczyzną z troską, o jaką go nie podejrzewałam. Mówił: „ – Irenka, twoja męża na ciebie patrzy i mówi, że masz jeść, bo nie lubi jak ty jesteś głodny.” A babcia zaciskała usta i kręciła głową, że nie zje. On dalej swoje, z benedyktyńską cierpliwością: „– Irenka, Jurek mówi, że cię nie lubi jak nie chcesz jeść. On chce, żeby ty jadł ode mnie ta czekolada...” Po wielu słowach zachęty zdołał wreszcie wymusić na niej przełknięcie kilku kęsów kanapki i zjedzenie kawałka czekolady. Pamiętam, że babcia patrzyła na niego rozbawiona i powtarzała: „– Ale z ciebie czarodziej, Dawidku, ale z ciebie czarodziej...”. Hanka miała rację mówiąc o tym, że starsi ludzie mają prawo oczekiwać od swoich dzieci opieki, bo jest to coś naturalnego. Pomyślałam, że zachowanie mojej babci podyktowane było potrzebą wiary w to, że mamy dla niej czas, że nam na niej zależy. Droczyła się jak małe dziecko, ale na jej twarzy malowała się wdzięczność.
Od pogrzebu dziadka nie wstała już łóżka. Jej ulubionym zajęciem było przyglądanie się paznokciom, czy nie stają się granatowe. Tak bardzo chciała zejść z tego świata, nie mogła się doczekać. Była jak obumarła gałąź. Po kilku miesiącach zaczęła zdradzać wyraźne oznaki postępującej demencji. Pewnego dnia, niedługo po ślubie mojej młodszej siostry, wybuchnęła na jej widok rozpaczliwym płaczem. – Co się stało, babciu? – spytała przestraszona siostra.  A babcia na to: – Tak mi ciebie żal, dziecko. Taka młoda, a już wdowa! I znowu szloch, jeszcze bardziej rzewny, niż wcześniej.
Babcią zajmowała się mama, łącząc tą powinność z pracą zawodową. Najtrudniejsze momenty przeżywała wtedy, kiedy babcia zostawała sama. Pewnego zimowego poranka, kiedy na dworze trzaskał mróz, staruszka otworzyła szeroko okno i – ubrana jedynie w koszulę nocną – zaczepiała przechodniów, pytając uprzejmie: „– Przepraszam, czy mógłby pan przysłać do mnie pogotowie ratunkowe albo policję? Córka trzyma mnie na siłę w domu, nie mogę wychodzić, jestem chora. Bardzo proszę mi pomóc.” Ktoś się zlitował, przyjechało pogotowie, sanitariusze weszli przez okno – chryja na całego. Mama musiała natychmiast wracać do domu i gęsto tłumaczyć się z zajścia.
Babcia umarła po trzech latach, cichutko, we śnie, jak gdyby nie chcąc nikomu sprawić swoją śmiercią kłopotu. Całe życie była zależna od dziadka, który pilnował rachunków, załatwiał urzędowe sprawy. Ona wychowywała dzieci i zajmowała się domem, choć niezbyt jej to szło, bo była niepraktyczna i wiecznie rozmarzona, czym denerwowała racjonalnego i pracowitego dziadka. Była bardziej duszą, a on – bardziej ciałem. Mimo to – a może właśnie dlatego  –  bardzo się kochali i odejście męża było śmiercią także dla niej.