Rozdział 1 - Miłość, mafia i kuchnia

Lądowanie w malinach

Wylądowałam w malinach – dosłownie i w przenośni. W Wielkiej Brytanii bardzo szybko miałam okazję zacząć konfrontować swoje młodzieńcze wyobrażenia o ludziach i świecie z realiami. Przyspieszony kurs pokory przeszłam najpierw na farmie, gdzie musiałam przez tydzień naskubać przynajmniej tyle miękkich owoców szypułkowych, żeby móc opłacić zakwaterowanie i śniadania, co nie było łatwe, a potem – co rusz lądując na londyńskim bruku, wyrzucana na zbity pysk przez wymagające Bóg wie czego housekeeperki. Dowiedziałam się, że ten ma rację, kto w danej chwili trzyma w garści gotówkę, a nie ten, kto po trzech dniach pracy zakłada w knajpie wolny związek zawodowy. Nauczyłam się szanować państwo, ponieważ te same prawa obowiązują wszystkich – niezależnie od rasy, pozycji społecznej, stanu posiadania, narodowości, religii czy miejsca zamieszkania. Wyzbyłam się przekonania, że Polakom coś się należy. Nie należy nam się nic oprócz tego, co osiągniemy sami. Stosuje się wobec nas te same kryteria, co wobec przedstawicieli setek innych narodowości. Otrząsnęłam się z wszelkich ksenofobii. Nauczyłam się liczyć wyłącznie na siebie, a gesty przyjaźni traktować z ogromną wdzięcznością. 
Po dziewięciu miesiącach osiągnęłam wreszcie małą stabilizację, która polegała na znalezieniu i umiejętności utrzymania stałej pracy w pubie oraz na wynajęciu z koleżanką Elą niedużej klitki w basemencie  kamienicy, należącej do sędziwego polskiego małżeństwa. Elę poznałam pod koniec mojej kariery w Pancake House w szczególnych okolicznościach. Od dwóch miesięcy mieszkałam sama jak palec w trzypiętrowym domu bez schodów – na piętra wchodziło się po drabinie ustawionej w leju po korytarzu – w pokoju bez jakichkolwiek mebli czy przedmiotów za wyjątkiem grubych, wpół zbutwiałych kotar pamiętających zapewne czasy królowej Wiktorii. Dom należał do Fary, mojego perskiego szefa. Planował zrobić w nim remont i wynajmować pokoje. Ponieważ nie miałam gdzie mieszkać i nikogo w Londynie nie znałam, a towarzystwo poznane na farmie rozjechało się do domów, oferta zakwaterowania w komnatach pałacu Króla Naleśników była dla mnie wybawieniem. Dom mieścił się dosłownie o kilka kroków od restauracji, nie musiałam więc wydawać pieniędzy na metro. Fara płacił sześćdziesiąt funtów tygodniowo plus napiwki, a za mieszkanie brał dwadzieścia. Wstępne szacunki na pudełku od zapałek dały mi nadzieję, że stan moich finansów poprawi się na tyle szybko, że będę mogła niedługo zacząć szykować się do powrotu. Te plany pokrzyżowało ogłoszenie w Polsce stanu wojennego. Uznałam, że muszę trwać na Wyspie przynajmniej do czasu, aż będzie wiadomo co z tą Syberią, bo brukowe gazety  pisały o statkach, cumujących u nabrzeży gdańskiego portu, mających wywozić gorące głowy „w zimne”. 
Mieszkałam więc samotnie, bez stołu, szafy, łóżka, radia i telewizji, dzieląc czas między pracę w restauracji i czytanie coraz bardziej niepokojących doniesień z kraju. Wysyłałam do domu paczki. Niedawno, sortując papierzyska w związku z przeprowadzką do Belgii, znalazłam mały zeszycik, w którym dwadzieścia pięć lat temu prowadziłam emigracyjne zapiski. Między innymi są tam spisy zawartości kolejnych paczek i informacja, co z której po drodze wykradziono. Czegóż to mała Kasia nie wysyłała rodzinie! Szynka, masło, olej, makaron, herbata, kawa, cukier w kostkach, mleko w proszku, czekolada, rodzynki – to oczywiście produkty spożywcze. Dbałam o higienę bliskich pozostawionych w kraju, wysyłając równie regularnie mydło, pastę do zębów, dezodoranty, proszek do prania, szampony, farbę do włosów, kremy do golenia, żyletki... Wśród ciekawych pozycji w moich zapiskach były i takie jak guma do majtek, zamki błyskawiczne, płyn do trwałej ondulacji na zimno, lakier do paznokci, igły do maszyny, kalosze, strój kąpielowy w kwiatki (tylko góra), grzebyki, męskie kalesony, rajstopy, ciepłe majtki, skarpety, ustna harmonijka... Wysyłałam im te cuda, harowałam jak osioł, jadłam niewiele, chłonęłam wiedzę. Spałam na kotarach i pod kotarami, owijając się dla ciepła i większego komfortu w przeczytane wcześniej brukowce. 
Któregoś dnia, wspinając się ostrożnie na pierwsze piętro po chybotliwej drabinie, usłyszałam rodzimą mowę dobiegającą z piętra wyżej. Okazało się, że mam współlokatorki: dwie Ele z Warszawy, którym udało się wyjechać z kraju na kilka dni przez feralnym trzynastym grudnia. Natychmiast zostałyśmy  przyjaciółkami, a potem z jedną z nich – gdyż druga zamieszkała w hotelu, w którym pracowała – zamieniłam lokum z zimnego na wilgotne. 
Choć spałyśmy w jednym łóżku dla singla, bo na drugie nie było miejsca w pokoju wynajmowanym jako dwuosobowy, i choć budziłyśmy się rano z mokrymi włosami z powodu wilgoci, która w nocy dawała się szczególnie we znaki, bo wyłączałyśmy piecyk na monety i spędzałyśmy noc bez ogrzewania, choć w całym domu była jedna stale zajęta łazienka wyłącznie z zimną wodą,  przez co myłyśmy się w pokoiku w misce, choć nie miałyśmy dostępu do kuchni i gotowałyśmy zupy z paczek na elektrycznej maszynce na jeden garnek ustawianej na podłodze, bo nie było dla niej lepszego miejsca, moja przyjaciółka Ela czuła się szczęśliwa. – Popatrz, Kasia – lubiła mawiać. – Oni tam, biedni, siedzą w tej Warszawie, a my gdzie? W Lon-dy-nie! 
Nie podzielałam jej zachwytu. Gdybym mogła – machnęłabym na taki Londyn ręką. Wróciłabym natychmiast do kraju sklepowych półek pełnych octu i niczego więcej, do ojczyzny dumnych ludzi spacerujących po mieście z rolkami papieru toaletowego na piersiach, do ustępów ze spłuczkami na sznurek. Ale tam trwała wojna, a ja chciałam paczkami i funtami pomóc rodzinie. Wysyłałam im przeróżne dary, co wiązało się z kosztami, stąd nie mogłam uzbierać żadnej większej sumy. A nie miałam wyjścia – musiałam oddać dziadkowi sto osiemdziesiąt dolarów amerykańskich, które pożyczył mi na wyjazd, co wtedy stanowiło sumę niebagatelną. W tamtych czasach trzeba było przed przekroczeniem polskiej granicy udowodnić, że posiada się odpowiednie środki na sfinansowanie zagranicznego pobytu. Wizę dostałam na trzy miesiące, dolary przepuściłam w kilka dni. Resztę pobytu siłą rzeczy musiałam finansować z pracy „na czarno”. Nijak nie mogłam odłożyć żadnej sensownej sumy. A potem, jak już zaczęłam stawać na nogi – zaparłam się. Skoro mam wracać – to z większą forsą!
W hotelu jako chambermaid  zarabiałam trzydzieści sześć funtów tygodniowo. Z tego pracodawca odliczał sobie osiemnaście funtów za pokój. Zostawało mi osiemnaście funtów, za które kupowałam banany i batony Mars, Snickers, a najchętniej Drifters, bo coś trzeba było jeść. Po jakimś czasie, wiecznie głodna choć przybierająca od złej diety na wadze, zdecydowałam się przysiąść do stołu hotelowych gości. I tak zaczęłam podjadać ze śmietników. Wyrzucali przeróżne delicje: jakieś ciastka, całkiem świeże owoce, kanapki nadal w firmowych opakowaniach... 
Pewnego dnia, ciągnąc po wąskich i stromych schodach ogromniasty odkurzacz, napatoczyłam się na młodą, śliczną dziewczynę. Była Szwedką, przyjechała do Londynu z wycieczką. Uśmiechnęła się promiennie, przycisnęła plecami do ściany, żeby zrobić mi przejście, ale zaraz się zreflektowała. – May I help you?  – zapytała. Podziękowałam, przecisnęłam się w miarę zgrabnie i poszłam pucować następny pokój. W przerwie na lunch, ogryzając jabłko wyrzucone przez kolejnego rozrzutnika, dotarła do mnie świadomość okropności sytuacji, w jakiej się znalazłam. – Co ja takiego komu zrobiłam, że zamiast – ładnie ubrana, uśmiechnięta i wypoczęta, jak ta Szwedka –  zwiedzać stolice innych państw, szoruję kible i wpierniczam odpadki? Jestem tu sama jak palec, tęsknię za rodziną, przyjaciółmi, wysyłam im paczki z pastą do zębów i gaciami, w kraju wojna. Dlaczego?! Co ja komu zrobiłam?! Ja chcę do domu!!! Stałam przy oknie i płakałam jak dziecko.
Chwilowe załamanie szybko mi przeszło. W przyszłości miałam się przekonać, że należę do ludzi, których pozytywnie motywują negatywne siły. Wtedy miałam dziewiętnaście lat i dopiero uczyłam się życia. Choć było mi smutno i źle, rozglądałam się wokół, porównując świat, który zostawiłam z tym, który dane mi było odkrywać. Choć przez myśl mi nawet nie przeszło, żeby tam zostać, polubiłam Anglię za to, że pozwoliła mi zaznać prawdziwej wolności. Zarówno tej wewnętrznej, budowanej na wierze w ponadczasowe prawdy i wartości, która sprawia, że – jak u Camusa – nie muszę kłamać. I tej wokół nas, która czyni każdego człowieka równym. Która stawia bariery brakom i ułomnościom, ale pozwala próbować żyć tak, jak lubimy. Która pozwala realizować najbardziej szalone pomysły.
Korciły mnie różne wariactwa, przyznaję. Stasiu, mój emigracyjny przewodnik, nie przeszkadzał. Stał z boku, obserwował i tylko od czasu do czasu, kiedy wymagała tego sytuacja, wkraczał z ostrym słowem, karą lub milczeniem. Nie byłam jego jedyną podopieczną. Znał mnóstwo Polaków z solidarnościowego desantu. Pomagał się urządzać, szukał pracy i mieszkania, wypełniał druki, pożyczał drobne sumy, podnosił na duchu i ocierał łzy. Ale rzadko spotykał się z wdzięcznością. Częściej z cwaniactwem, roszczeniami, przekrętami. Miał dużo cierpliwości, rzadko się skarżył, nigdy nie unosił. Raz tylko mnie zaskoczył. A było to tak.