Rozdział 1 - Miłość, mafia i kuchnia

Druh Staś

Za dnia Stanisław był komiwojażerem, z zapałem szerzącym oświatę w mniej uprzywilejowanych dzielnicach Londynu. Najwięcej towaru sprzedawał hinduskim gospodyniom domowym. Mawiał o nich „cudne kobiety”. Przypuszczam, że nie dlatego, aby były szczególnie ładne, ale dlatego, że miały czas na uprzejmą rozmowę z szarmanckim akwizytorem, wciskającym im towar o – bądźmy szczerzy – niskim poziomie atrakcyjności, jakim była Encyklopedia Britannica. Wieczorem zaś mroczny demon nadziei pchał Stasia w szpony hazardu. Mój wojak lądował w jednej z wielu znanych sobie jaskiń, w której przepuszczał zaliczki cudnych kobiet, pocieszając się zapewne słowami Scarlett O’Hary z „Przeminęło z Wiatrem”, że jutro będzie nowy dzień.
Pewnego razu poprosiłam go o przyjacielską przysługę: przechowywanie pieniędzy. Po początkowych trudnościach podjęłam pracę w pubie, w którym dotrwałam do dnia powrotu do Polski w czerwcu 1982 roku. I tak, w dodatku do swoich stałych zajęć, Stasiu został moim prywatnym bankierem. Jako osoba pracująca na czarno, bez możliwości założenia rachunku oszczędnościowego, wyszłam ze słusznego założenia, że trzymanie gotówki w pokoju bez zamka, w pełnej dorabiających się rodaków kamienicy, niesie z sobą pewne ryzyko. Nie wiedziałam oczywiście nic o jego karygodnej skłonności. Nie wspominała o tym koleżanka Joasia, dzięki której poznałam Stasia. On także milczał.
Cóż to musiał być za rok dla mojego przyjaciela! Regularnie co tydzień do kasy wpływało osiemdziesiąt funtów. Bez pokwitowania. Kiedy saldo dobiło tysiąca, pochwaliłam się koleżankom. Aśka zapytała, gdzie chowam taki szmal. – U Stasia pod materacem – odpowiedziałam. Aśka zmarszczyła z niedowierzaniem czoło: –  Przecież to Żyd i w dodatku ha-zar-dzi-sta! On ci nigdy tej forsy nie odda!
A jednak oddał. Co do grosza. Na tydzień przed moim wyjazdem do Polski. Choć sądzę, że faktycznie w kasie było manko, bo zwodził mnie kilka dni, być może dając sobie czas na zaciągnięcie kilku pożyczek.
Kanapki z bananem, którymi Stasiu częstował mnie podczas moich rzadkich odwiedzin w jego domu, niewątpliwie fundowała przemiła siostra. Nazywał ją higienistką, bo lubiła sprzątać. Dzielił z nią skromne dwupokojowe mieszkanie na trzecim piętrze w bloku, w irlandzkiej dzielnicy Kilburn. Z tych wizyt zapamiętałam olejową Lampę Alladyna, bo tak brzmiała fabryczna nazwa tego zmyślnego urządzenia, którym staruszkowie dogrzewali się podczas chłodnych dni, kiedy przez szczeliny w oknach gwizdał wiatr. Zapamiętałam też czarną chustę zmarłej kilka lat wcześniej matki, przewieszoną przez oparcie metalowego krzesła. – Tak ją zostawiła... –  powiedział podczas jednej z moich wizyt Stasiu z niepewnym uśmiechem, drżącą ręką przypalając papierosa. I natychmiast zaczął łapać latającą po pokoju muchę. Ja zaś zainteresowałam się wiszącym na ścianie obrazkiem.
Stasiu kochał życie. Kochał ludzi. Pomagał i pomógł wielu z nich. W 1988 roku z jego gościny skorzystał nawet zbiegły z Polski tajemniczy Don Pedro z ciemną bródką, podający się za lekarza emigrującego do Stanów. Dopiero później okazało się, że był to gwałtem ulatniający się z kraju esbek czyli rodzimy James Bond. Czekał na żonę i syna z Wrocławia, którzy po kilku dniach zajechali pod blok Stasia wyładowanym po sam dach Polonezem. Tata wypatrywał ich przez okno. Siostra mojego przyjaciela przygotowała wystawny obiad. Na widok rodziny pan Andrzej – bo tak się Bond naprawdę (naprawdę?) nazywał – zbiegł na dół, wskoczył do wozu i odjechał, nie machnąwszy nawet ogonem na do widzenia. Po jego wyjeździe przyszedł rachunek telefoniczny na czterysta pięćdziesiąt funtów. Taka była cena Pożegnania Ojczyzny tego łapsa. Zapłaciło dwoje staruszków.
– Są takie skurwysyny, które się nigdy nie uśmiechają – rzucił filozoficznie Stasiu, kiedy wspominaliśmy później tajemniczą postać małomównego Bonda. Siostra-higienistka nie mogła wybaczyć mu tego, że odjechał głodny. A takie wystawne przyjęcie przygotowała… Był to bezwzględnie mrukowaty, chmurny typ spod ciemnej gwiazdy. Za to mój druh należał do gatunku ludzi wiecznie uśmiechniętych, pełnych optymizmu i skorych do figli. Umarł, zanim zdołał mi oddać sto funtów. Zaliczkę na dziewiątkę. Ułożyła mu się z gwiazd... Widział ją jak na dłoni przed zaśnięciem, w fazie zen... Nie dzwoniłam, gdyż czułam, że nie wypaliło, a nie chciałam go peszyć. Bo mój druh był człowiekiem honoru. On też zwlekał. Być może potrzebował trochę czasu na zaciągnięcie kilku pożyczek.
Był moim drugim ojcem, emigracyjnym mentorem. Z oddaniem i mądrością przysposabiał mnie do życia w nowym kraju. Uwielbiałam jego poczucie humoru. Podśmiewał się z moich młodzieńczych poszukiwań. Nie było w nim potrzeby zgłębiania tajemnic za wszelką cenę. Często powtarzał, że nie powinniśmy niepotrzebnie tracić czasu na to, czego nie jesteśmy w stanie pojąć, bo świadczy to bardziej o naszej bezsilności niż o sile. Mawiał z patosem, z trudnością utrzymując powagę: – Pamiętaj, Piculek, że tajemnice tego świata są niezgłębione i niebezpieczne. Jedyna wiedza, jaką potrafimy wchłonąć, płynie z doświadczenia przeszłych pokoleń. Słowa i znaki, jakie nam zostawili, to wiedza napełniająca nasze życie światłem i nadzieją...
Nie wiem, gdzie to wyczytał. Dziś sądzę, że wiedział i widział więcej. Bo ja nie potrafiłam w setkach zwyczajnych słów, gestów czy zdarzeń dostrzegać tej wielkiej tajemnicy, która układa się w uniwersalną harmonię wszechświata. A on potrafił. Z tej wiedzy czerpał ogromną siłę. Choć żył dla innych, gdyż dawanie sprawiało mu radość, choć noce spędzał w kasynach, wiedział, że należy do siebie.
Jechałam do Hanki, a myślałam o starym Stasiu. Nic dziwnego. Spędziłam z nim wiele godzin, a Hankę znałam słabo. Często wspominam mojego wiernego druha z życia na emigracji, a szczególnie wtedy, kiedy z nawyku szukam odpowiedzi na pytania o rzeczy wielkie i ważne. W takich chwilach wydaje mi się, że widzę, jak z szelmowskim uśmiechem puszcza mi oczko. Wydaje mi się, że słyszę, jak mówi: – Skaranie boskie z tymi kobietami! Wszystko chciałyby wiedzieć...
Emigracja... Poznaliśmy się w pizzerii, w której pracowała koleżanka. Było to jesienią 1981 roku w Londynie, w dzielnicy Bayswater zdominowanej przez Arabów, którzy za sławetne petrodolary wykupili mnóstwo restauracji i hoteli. Chętnie zatrudniali nielegalnych pracowników, zwłaszcza Polaków. Ja pracowałam w przybytku o nazwie Pancake House , gdzie roznosiłam naleśniki z bananami, czekoladą, bitą śmietaną, orzechami, brzoskwiniami i z czym popadło. W Anglii przebywałam od pięciu miesięcy, a praca u Fary, bo tak nazywał się mój szef – perski uchodźca z Iranu – była darem niebios. Wcześniej zaliczyłam ponad dziesięć hoteli. W każdym pracowałam najwyżej dwa tygodnie, po czym wylatywałam z hukiem na bruk i szłam przed siebie z obitą walizką w poszukiwaniu kolejnego, który zechciałby mnie zatrudnić. I zapewnić dach nad głową... Choć robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby utrzymać pracę – nie umiałam sprzątać. 
Jeszcze wcześniej, latem, zbierałam kolejno truskawki, maliny i jeżyny na owocowej farmie nieopodal Cambridge. Brakowało mi wytrwałości, dyscypliny, karności, punktualności. Byłam dziewiętnastolatką z Polski – kraju Pewexów i Baltony, Funduszu Wczasów Pracowniczych i półdarmowych kolonii dla dzieci, urlopów dziekańskich, wyjazdów w Bieszczady z gitarą, powiedzenia „co złego to partia” (bo ludzie niby byli uczciwi i wspaniali), zakupów w godzinach służbowych, trzynastek i czternastek, niekończących się przyjęć imieninowych w zakładach pracy, gwarantowanego zatrudnienia, wyrozumiałych kadrowych. Socjalizmu się nie lękaj, mało pracuj, dużo stękaj –  tak sobie śpiewaliśmy. A chachary żyją i gorzałę piją, z góry spoglądają, wszystkich w dupie mają! Wspaniałe czasy! Byłam ich dzieckiem.
Ten opis rzeczywistości jest oczywiście opisem pozytywnym, zbitką przyjemnych skojarzeń związanych z komunistycznym reżimem. Tyle dobrego, o ile pasuje tutaj takie określenie, pamiętam z czasów Polski Ludowej. Nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Niby wystawało się w długaśnych kolejkach po byle ochłap do strawienia, a w kolejkach „społecznych” po czterdzieści osiem godzin w nadziei na zakup pralki Frania, niby szyło się z niemowlęcych pieluch czy starych zasłon spódnice i bluzki, niby przemierzało trasę z Gdańska do Zakopanego Fiatem 126p z nogami pod brodą, a toaletę spłukiwało nie syfonem, a ciągnąc za sznurek jak za króla Ćwieczka, ale i to wszystko miało – tak dziś twierdzą niektórzy – swój urok. Mówiono o drapieżcach z SB, szeptano o morderstwach politycznych, słuchano potajemnie gwiżdżąco-świszczącego radia Wolna Europa, ale w okresie licealnym bardziej pasjonowały mnie prywatki, platoniczne romanse i plany wyjazdu dla nauki języka za granicę, niż gnębienie – w dużym uproszczeniu – prawicy przez lewicę, białych przez czerwonych. Zdążyłam jeszcze przeżyć narodziny „Solidarności” – być może najpiękniejszy rok w historii naszego umęczonego kraju. W maju 1981 roku otrzymałam świadectwo maturalne i poczułam się gotowa do zrobienia pierwszego kroku w dorosłość.