Rozdział 1 - Miłość, mafia i kuchnia

Droga

Ruszyłam w drogę z planem na kolanie, sprawdzając każdy mijany znak; zagryziona dolna warga, skupiony wzrok, odtwarzacz CD milczy. –  Najpierw muszę wjechać na tę przeklętą obwodnicę...–  myślałam gorączkowo. Minęłam jakiś kierunkowskaz i – masz ci los! – to tu właśnie miałam zjechać, żeby dołączyć do ring road  (symbol RO – należało uważnie patrzeć). Jechałam szosą, robiło się coraz ciaśniej, żadnych tablic, niech to jasna cholera! –  A może by tak kogoś spytać? – przyszło mi do głowy oczywiste rozwiązanie. –  Tylko po jakiemu... Belgowie francuskojęzyczni nie znają flamandzkiego, a Flamandowie, choć znają francuski, w odwecie udają, że nie potrafią się nim posługiwać. Za to mówią po angielsku, a Walonowie raczej nie. Od szczęścia zależy czy trafisz na wioskę flamandzko czy francuskojęzyczną. Szczególnie w miejscowościach wokół Brukseli.
Wkrótce wylądowałam we wsi o cudacznej nazwie Oudstrijdersvaansburg, gdzie była nawet stacja benzynowa. Miałam szczęście. Za ladą stał uroczy i usłużny Flamand, a do wyboru mieliśmy pięć języków: on proponował flamandzki i francuski, ja – polski, rosyjski i angielski. Zaczęłam od angielskiego, ale on ani w ząb. Pan zaproponował francuski – z tym było trochę lepiej. Udało mi się wyłapać pojedyncze słowa. Resztę próśb i wyjaśnień przekazywaliśmy sobie na migi i w czterech ze znanych nam języków na raz. Rosyjski odpadał. W końcu, zdesperowana, pobiegłam do samochodu po plan trasy opracowany przez Davida. Nareszcie pan pojął intencję i wyrysował dokładną mapkę. Teraz już z dwiema instrukcjami na kolanach ruszyłam w dalszą drogę. Wydostałam się na obwodnicę, jechałam w dobrym kierunku.
Robiłam w życiu różne rzeczy: małe i wielkie, przykre i zabawne, niechlubne i piękne – jak każdy. Prowadziłam czołg, jadłam ze śmietnika, spędzałam noce owinięta w gazety, żeby nie umrzeć z zimna, urodziłam troje dzieci, byłam businesswoman, skakałam ze spadochronem, po raz drugi wyszłam za mąż za własnego męża, zdobyłam Cotopaxi – szczyt najwyższego czynnego wulkanu świata, jadłam kolację z brytyjskim księciem Andrzejem – to wszystko zrobiłam, ale nigdy nie pocieszałam potencjalnego samobójcy.
Teoretycy przedmiotu twierdzą, że ludzie ginący z własnej ręki to obciążeni dziedzicznie maniacy depresyjni. A jednak znani mi nieszczęśnicy zabijali się z niemocy, lęku, rozpaczy. Myślałam o pani Sadowskiej - żonie bezrobotnego, pijącego kreślarza, bez środków do życia, bez nadziei na odmianę. Kobieta wyskoczyła z okna bloku na dziewiątym piętrze, w którym mieszkała z mężem, po tym, jak komornik wyniósł im za długi wobec spółdzielni mieszkaniowej większość i tak nic nie wartych mebli. Na szczęście, pikując niepojętym torem lotu, wylądowała na balkonie mieszkania piętro niżej. Poznałam ją w szpitalu dla nerwowo i psychicznie chorych w Tworkach pod Warszawą. Żyje nadal, zamknięta w klatce bezsilności, bojąca się samej siebie, krucha i bezbronna jak ptak ze złamanym skrzydłem.
Ta, która zabiła się naprawdę, to Bożenka – mała, jasna postać wspinająca się na kolejowy nasyp gdzieś pod Wejherowem. Przyjaciółka mojej siostry. Żona starszego o ponad dwadzieścia lat rozwodnika, który odsunął od niej rodzinę i przyjaciół, kontrolował każdy telefon, regularnie gwałcił, żeby rodziła mu dzieci, deptał godność, wymuszał bezwzględne posłuszeństwo. Klasyczny przypadek osobowości z pogranicza. Po jej śmierci, o której dowiedziałam się z nekrologu „ukochanej żonie –  nieutulony w smutku mąż”, byłam z dziećmi w kościele. Ksiądz grzmiał o rozpadzie instytucji małżeństwa, o cierpieniu, które przybliża nas do Pana, o krzyżu, który trzeba dźwigać do końca, o przysięgach, którym trzeba być wiernym... W wózku kwiliła córeczka, obok mały Marcin, trochę starszy Adaś i ja, zadumana nad dramatem Bożenki i nad swoim własnym rozpadającym się małżeństwem, którego mimo najszczerszych chęci i nadludzkich wysiłków nie potrafiłam uratować. W pewnym momencie emocje wzięły górę i musiałam otrzeć łzy. Kiedy wychodziłam z dziećmi z kościoła podszedł do mnie zabiedzony mężczyzna w sandałach, choć była zima, o wyglądzie parkowego pijaka. –  Proszę – podał mi wymiętą gumę do żucia. – Proszę, niech pani to weźmie. Dla dzieci. – Dziękuję, – odpowiedziałam wzruszona – ale dlaczego pan mi to daje? – Bo pani taka smutna...
Byłam smutna, ale i zła. Wróciłam do kościoła i weszłam do zakrystii, spragniona rozmowy z księdzem. – Co się dzieje, serduszko? – spytał zatroskany wikary. – Ja w sprawie tego kazania – wypaliłam odważnie. – A co się stało? – on na to. – Chciałam zapytać, co według księdza Bóg robi z tymi, którzy chcą dźwigać swój krzyż do końca, ale nie starcza im sił? Co się dzieje z człowiekiem wiernym, który pod nim upada? Z samobójcą. – A co się stało? – spytał jeszcze raz, wyraźnie zaciekawiony. Zaczęłam opowiadać o koleżance, która rzuciła się kilka dni temu pod pociąg. – Czytałem, czytałem – popadł w zadumę ojciec. – Ale przecież ona miała małe dzieci. Jak mogła coś takiego zrobić? – Zniszczył ją mąż-sadysta – wyjaśniłam krótko. I zaczęłam opowiadać o faktach z jej małżeństwa z bydlakiem, ale ksiądz nie pozwolił skończyć. – A z czego ona żyła? – spytał dociekliwie. – Mieli firmę – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Firmę, powiadasz... – ożywił się wikary. – Firmę.... A czy wiesz, dziecko, że ja mam tutaj w parafii kobiety, które nie mają grosza w portfelu, a trwają w małżeństwie z alkoholikami, skazańcami, bandziorami? – Widocznie mają jeszcze nadzieję na poprawę losu – stwierdziłam rzecz w moim pojęciu oczywistą. – Widocznie mają jeszcze złudzenia… – dodałam cicho i pożegnałam się z duchowną sukienką, bo też straciłam nadzieję. –  Stary materialista, drań jeden – pomyślałam nie po chrześcijańsku. –  Firma mu zaimponowała! Zafajdana firma! A gdzie człowiek?
Przeczytałam kiedyś w jakiejś gazecie, że według danych Światowej Organizacji Zdrowia najwięcej samobójstw notuje się w krajach o najwyższym Produkcie Krajowym Brutto. Że gorszy od rozpaczy jest tylko śmiech. Śmiech? Bardzo proszę! Maska wesołości i nagle, nie wiadomo dlaczego, mała jasna postać kładzie się na szynach, a łkający z żalu po bolesnej stracie mąż za szesnaście złotych osiemdziesiąt groszy – czy ile tam może kosztować nekrolog w lokalnej gazecie –  kupuje sobie alibi. Jakie to proste...
Z tych niewesołych rozmyślań wyrwała mnie melodyjka komórkowego telefonu. – Kasza???!!! – drze się znajomy głos. To Diane. W tle głośna muzyka, jakieś pokrzykiwanie, łoskot spadającego na kamienną podłogę gara i seria przekleństw, spośród których wyłapuję tylko – Merde!  Oto moja belgijska przyjaciółka w całej krasie swojej bujnej osobowości. Wytrysk ożywczego zdroju, gorąca krew, zwariowana kobieta, także żona Anglika. Dzięki niej mieszkamy w Brukseli, w eleganckiej i spokojnej dzielnicy Uccle na południu miasta. Jej mąż, Roger, znalazł Davidowi doskonale płatną pracę, a ona dla nas wszystkich wygodny dom.
– Kasza? C’est moi! Diane! Weh ah you? 
– I am on my way to England – wyjaśniłam. – But only until Saturday. What about our Sunday? 
–  Ca va, c’est ein problem. It is neseseh for Roger go to England, undehstand?  
Dialogi z Diane toczą się w trzech językach naraz i zawsze kończą na francuskim, którego prawie nie znam. Po wstępnej wymianie grzeczności następuje zwykle gwałtowny i długi monolog, a na końcu pochwała za to, że tak wspaniale potrafię słuchać. Z tego, co zdołałam zrozumieć wydedukowałam, że Roger powiedział w pracy, iż jest chory, bo chciał pojechać do Anglii na piątkowy mecz piłki nożnej. Grał Manchester z Juventusem. Diane poprosiła mnie, żebym nie mówiła o tym Davidowi. Ani Rogerowi, że wiem o jego niewinnej hucpie. He is such a big boy!  Stąd nasze niedzielne spotkanie może nie dojść do skutku. Chyba, że Roger zdoła wrócić w sobotę.
–  Ca va – podsumowałam. Kein problem. See you when I get back.