Zakręty
Utwierdziwszy się w przekonaniu, że jadę zgodnie ze wskazówkami, poszybowałam na skrzydłach swych posępnych myśli. Tworki były ostatnim etapem Odysei. Były logicznym adresem, pod który takie ananasy jak ja niechybnie trafiają. I spotykają kobiety, które skaczą z górnych pięter nie przypuszczając, że wylądują na balkonie u sąsiada. Wszystko zaczęło się od apelu Wałęsy: Polacy, wracajcie do kraju! Był rok 1991. David – znudzony rutyną, ja – od lat nie wychodząca z domu, samotna i zdesperowana. Mogłam studiować, bo wykształcona żona nie przynosi ujmy. I to wszystko. Nie mogłam pracować, bo miejsce kobiety jest przy mężu i przy zlewozmywaku, nie mogłam zapraszać gości, bo dom Anglika jest jego zamkiem, nie mogłam wydawać pieniędzy, bo ich nie dostawałam, nie mogłam z nim rozmawiać, bo po pracy oglądał wiadomości, nie mogłam jeździć do Polski, bo dom miałam w Anglii, nie mogłam się śmiać, bo nie miałam z czego. Jedyne, co mogłam robić stale, to prosić Opatrzność, żeby oszczędziła mi kolejnego spotkania z jego znajomymi. Cisi, smutni jacyś, zamyśleni... Ożywali jedynie wtedy, kiedy trafiała się okazja, żeby oplotkować jakiegoś nieudacznika. Albo wtedy, kiedy można było ponarzekać na drożyznę, upadek imperium i rosnącą falę napływowych cudzoziemców. Byłam obca. Byłam nikim. Moja przeszłość nikogo nie interesowała, a przyszłość każdy znał.
Przedstawiano mnie jako panią David Saunders. Byłam żoną swojego mężczyzny. A man and his wife. Mąż był synem klasy średniej, absolwentem prawa uniwersytetu w Cambridge. Do pracy chodził w prążkowanych garniturach, nosił szelki, buty robił na zamówienie. W mankietach koniecznie złote albo srebrne spinki. Cena nie grała roli. Musiał być w pracy elegancki. Z niej przecież żyliśmy. Moje ciuchy pochodziły z parafialnych wyprzedaży starzyzny. Ważyłam niewiele, stąd nie było kłopotu z rozmiarami. Brałam co popadło, małe i duże, bo i tak wszystko wisiało na mnie jak ulał. Nie miałam się dla kogo stroić. I tak nikt na mnie nie patrzył. Chyba, że był to mąż. Przeważnie patrzył na mnie jak na kota, który przytargał z dworu zdechłą mysz i kładzie mu ją pod nogami. Spokojnie zdziwiony. Czego tym razem chcesz?
Tym razem chciałam do Polski. I dopięłam swego! Ku mojemu najwyższemu zdumieniu David postarał się o przeniesienie do nowo otwartego biura amerykańskiej firmy doradczej w jednym z dużych nadmorskich miast. Wynajęliśmy przestronne mieszkanie w centrum i zaczęliśmy nowy, lepszy okres. Nawiązałam pierwsze znajomości, poznałam kilku przedsiębiorców i narodziła się idea stworzenia międzynarodowego centrum szkolenia małych firm, promującego jednocześnie ich interesy w świecie. Lawina ruszyła. Centrum stawało się coraz bardziej popularne wśród cudzoziemców szukających w Polsce partnerów do wspólnych przedsięwzięć. Rodzime zaś firmy korzystały z bezpłatnej promocji i nawiązywały cenne międzynarodowe kontakty. Ideą, której oddałam się z ogromnym zapałem, był rozwój gospodarczy regionu. Sęk w tym, że region nie chciał się rozwijać. Ciekawe projekty lądowały na biurkach specjalistów do spraw rozwoju własnej kieszeni, a zaraz potem w koszach na śmieci. Lokalne władze ignorowały istnienie świetnie prosperującej i korzystnej dla interesów regionu organizacji. Projekty realizowałam za własne pieniądze.
Po latach równie wytężonej, co i bezowocnej, pracy organicznej doszłam do wniosku, że czas skupić się na własnych interesach. Wpływy z działalności Centrum pozwoliły na założenie agencji marketingowej, a potem wielojęzycznego biuletynu promocyjnego dla firm. Koncern kwitł, a skupieni wokół niego mali i średni przedsiębiorcy rośli w siłę. Tylko mąż nie potrafił pogodzić się ze stratą domowej żony. Wkrótce po przyjeździe do Polski zaczął nalegać na powrót do Anglii. Robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby trwał. Ale odszedł. Wyjechał do Warszawy. Tam zbudował dom i czekał, aż się wypalę. Ale ponieważ moja idea żyła, żyłam i ja. Nie mogłam do kuchni. Chciałam dla kraju. Ot, wariatka! W 1996 roku David zażądał rozwodu. I stało się, choć rok wcześniej urodziła się Zosia. Znalazł inną. Ale ta inna również nie lubiła w kuchni. Kolejne też nie. Lata biegły; ja odnajdywałam zagubioną pewność siebie, a jego zmieniały kobiety. I spotkaliśmy się znowu, tym razem w pół drogi. Wzięliśmy ponownie ślub, a dzieci szalały ze szczęścia.
Będąc znowu mężatką poczułam się tak pewnie, że zabrałam się za krytykę rządu. Patrzyłam, jak milkną i gasną mądrzy. Jak rosną w siłę pętaki. Jak mali przedsiębiorcy, pasjonaci z początku lat dziewięćdziesiątych, jeden po drugim plajtują i dołączają do rosnących szeregów bezrobotnych. Jak wszyscy dookoła się kłócą. Patrzyłam jak koledzy kolegów, pousadzani w przeróżnych fundacjach i agencjach, konsekwentnie i pracowicie doją publiczne pieniądze. Jak prezes pewnej szacownej instytucji, proponujący potężne honorarium, zleca prowincjonalnemu antykwariuszowi organizację międzynarodowej konferencji na temat inwestycji w Polsce dla trzech osób: dziennikarza lokalnej gazety, barmana z hotelowego pubu i mnie. A dwa lata później ten sam prezes, tym razem już jako dyrektor innej szacownej instytucji, ubezpiecza na milion dolarów obraz flamandzkiego mistrza. I – patrzcie państwo! – na konferencji prasowej, jak diabeł z pudełka, wyskakuje ten sam prowincjonalny antykwariusz, gdyż okazuje się, że to właśnie on sprowadził cenne płótno z Holandii. Zbieg okoliczności? Być może. Ale prędzej kolejny przekręt, którego mechanizmu lepiej nie zgłębiać, bo szkoda nadwerężać wyobraźnię.
Patrzyłam, jak zagraniczna delegacja odjeżdża z kwitkiem, bo tłumacz zapewne miał biegunkę i dlatego nie przyszedł na spotkanie, a żaden z członków pięcioosobowego zarządu regionalnej agencji, odpowiedzialnej za zagraniczne kontakty, nie znał ani jednego obcego języka. Ale bądźmy uczciwi: żeby delegatom było milej się żegnać, na odchodnym otrzymali wizytówki klubu łowieckiego, należącego do prezesa, z zaproszeniem na płatne polowanie. Żałosne? Nie! Wkurzające!
Coraz bardziej zdesperowana patrzyłam, jak z Polski wyjeżdżają fajni, wartościowi ludzie. Swoi i obcy. Prawi ludzie, którzy potrafią wzajemnie się wyczuwać i tworzyć silne zespoły, z których pracy – pośrednio lub bezpośrednio – korzystają inni. W ciągu zaledwie dwóch lat, między 2000 i 2002 rokiem, straciłam prawie wszystkich znajomych z międzynarodowego kręgu expats . Tak bardzo ich ceniłam, szanowałam... I zaczęłam robić szum. Zarówno podczas spotkań z przedsiębiorcami w Centrum, jak i w międzynarodowym biuletynie. Wkrótce miałam się przekonać, że komuś było to nie w smak. Poczułam, że nad moją gorącą głowę nadciągają ciemne chmury.