Rozdział 1 - Miłość, mafia i kuchnia

Mafia

Któregoś dnia, kiedy już tylko raz w tygodniu gościłam w firmie, gdyż od ponad roku mieszkałam z rodziną w Warszawie, zadzwonił oficer UOP, prosząc uprzejmie o spotkanie. Hotel Styl, godzina szesnasta, nie, nie trzeba czerwonej chusteczki, my panią znamy. Rzeczywiście znali. Było ich dwóch. Przystojny gaduła i taki sobie gbur. Ten bardziej atrakcyjny, nazwijmy go Darek, znał najbardziej intymne fakty z mojego obfitego w wydarzenia życia. Mogłam tylko podejrzewać, kto w najbliższym otoczeniu pełni rolę pluskwy. – A czy to tak patriotycznie źle pisać o rządzie i sytuacji w kraju w biuletynie czytanym przez obcokrajowców, i to w dodatku ludzi biznesu? Kraj potrzebuje inwestycji, a pani populizmy sieje... – wyraził zatroskanie przystojny. Rozmowa była nagrywana, występowałam w roli gwiazdy. Plotłam o wszystkim tak szeroko, że Darek wyraził zdumienie moją wylewnością. – Jest pani bardzo otwarta – stwierdził. – A czemu nie? – rzuciłam dziarsko. –  Gdybyśmy spotkali się w Centrum, uzyskałby pan tyle samo informacji. – Ale my przecież możemy być kimś innym – zmrużył świńskie oczka ten gburowaty. – Na przykład rosyjską mafią... – Proszę się nie obawiać – ja na to. – Nie mówię wszystkiego. Może jestem otwarta, ale mam swój zawór bezpieczeństwa: jestem podejrzliwa. – Podejrzliwa? – wyraził wątpliwość przystojny gaduła. – Rozmawiamy już dwie godziny, a pani nawet nie poprosiła nas, żebyśmy się wylegitymowali.
Facet miał rację, naiwniara ze mnie! Poczułam, jak kula strachu podchodzi mi  do gardła. – Ale panowie przecież powiedzieli, że są z UOP... 
Gburek zaśmiał się szyderczo i wyjął legitymację. Przystojny też. – Taką legitymację każdy może podrobić – rzuciłam, próbując ratować honor. Mimo wszystko byłam spokojna. Nie powiedziałam nic ponad to, co mówiłam wszystkim dookoła. Po chwili żegnaliśmy się przy szatni. – Proszę nikomu nie wspominać o naszym spotkaniu – ostrzegł na odchodnym Darek.
Niedługo potem przystojny oficer zadzwonił ponownie. Podczas kolejnego spotkania dowiedziałam się, że jestem na celowniku mafii. Że poprzez moją firmę gangsterzy infiltrują środowisko lokalnego biznesu. – Co mam zrobić? – spytałam przerażona. – Zamknąć interes? – My nic nie sugerujemy – odpowiedział tajniak. –  Sama powinna pani podjąć decyzję.
Dwa tygodnie później zatelefonował dyrektor drukarni, w której drukowałam materiały reklamowe i biuletyn. – Pani Kasiu, musi pani uważać. Ktoś chciał wykupić pani dług. – Co to znaczy? – spytałam zaniepokojona. – To znaczy, że ktoś może planować wrogie przejęcie spółki. – Cholera – myślałam sobie. –  To brzmi groźnie... Spółka rzeczywiście była zadłużona. Mieszkając w Warszawie trudno mi było pilnować interesów na Wybrzeżu. Pracownicy, wcześniej lojalni i oddani, zaczynali stwarzać problemy. Z wpływami ze szkoleń, głównym źródłem dochodów, było coraz marniej. Po latach prosperity pozostał garb w postaci przerostu stanowisk i rozbuchanego marketingu. Sytuacja wymagała drastycznych rozwiązań, na których wprowadzanie nie było mnie stać. 
Najgorsze było odejście głównej księgowej i przekazanie dokumentów firmie z zewnątrz. Brak codziennego kontaktu spowodował chaos w papierach. Zamiast płacić ZUS, VAT i podatki, pieniądze rozchodziły się na przypadkowe działania. Do drzwi redakcji zapukał pierwszy komornik. Potem drugi, trzeci i kolejni. Równia pochyła. Zaczęło brakować na pensje, wybuchały konflikty, trwało wzajemne podgryzanie, panował bałagan. Nie umiałam opanować sytuacji. Długi, konflikty, groźba wrogiego przejęcia, mafia kręcąca się wokół firmy – to był dopiero początek. Pewnego dnia ktoś przeciął opony w moim samochodzie. Mógł to być zwykły chuligański wybryk. Ale wyobraźnia zrobiła swoje. Kolejny telefon z UOP: – Czy wszystko w porządku? – Nie, proszę pana. Ktoś próbował przejąć moje zobowiązania, ktoś przeciął opony... – Proszę dzwonić, gdyby coś się działo. 
Działo się, panie oficerze. Działo się bardzo dużo. Najpierw, miotając przekleństwa, odeszła szefowa sprzedaży, potem – szef marketingu. Pozostali pracownicy nie zarabiali, a kosztowali. Maszyny stanęły. Szach mat, to już koniec! Koniec mojej osobistej walki o lepszą, silniejszą, nowoczesną Polskę. Niech będzie mi wybaczony patos, ale tak właśnie czułam. I kiedy ktoś –   znowu mógł to być zwyczajny wybryk –  wsypał mi do baku z benzyną cukier, a ktoś inny odebrał z przedszkola dziecko, które wróciło do domu wieczorem i nie potrafiło opowiedzieć, co się z nim w czasie nieobecności działo –  mogłam zacząć pakować podróżną torbę. Tworki czekały.
Owego feralnego dnia zadzwoniła sekretarka z redakcji informując, że w firmie odcięli gaz, prąd i telefony, a komornik wyniósł ostatni komputer. Odezwał się też Darek z UOP-u: – Kiedy będzie pani na Wybrzeżu? Musimy porozmawiać... Kiedy ktoś mówi „musimy porozmawiać”, oznacza to wyłącznie kłopoty. Groźni gangsterzy, lepkie łapy komorników, angielska kuchnia, Mrs David Saunders, zimni obywatele imperium, odejście gosposi i jej pożegnalny syk: „pani jest  pier…!”, wrogie przejęcie spółki, cukier, opony, trójka dzieci, jedno porwane na próbę, bajzel w papierach, a w środku tego wszystkiego ja jedna, chora ze strachu, bez grosza, w długach, potykająca się, upadająca ze zmęczenia. Po trzech bezsennych nocach spędzonych na liczeniu, planowaniu i pisaniu, w końcu odnalazłam drogę do łóżka. Nakryłam się kołdrą razem z Zosią, przycisnęłam ją do siebie tak mocno, że piszczała ze strachu i bólu. –  Oni, ci bandyci, zaraz tu będą... Porwą mi córeczkę i ją zabiją. Ale nie oderwą jej ode mnie, bo to moje dziecko! Przerażony David zadzwonił po karetkę. Zawieźli. Położyli. Wyrywałam się. To na pewno mafia. Coś mi zaaplikowali. Światło zgasło. To już koniec...
I tak poznałam panią Sadowską, specjalistkę od lotów kontrolowanych. Inni mnie nie interesowali. Odurzeni psychotropami, snujący się po korytarzach wzdłuż wymalowanych olejną farbą lamperii, zapatrzeni w niewidoczne przestrzenie, byli jak widma z mrocznych baśni. Miejsce przerażające nawet we śnie. Mój pobyt trwał kilka dni, po czym David wywiózł nas wszystkich na wakacje do Toskanii. Przedtem jednak sprzedał za grosze Centrum i agencję reklamową. Biuletyn rozpadł się sam. Jeszcze tylko dwa lata mieszkaliśmy w Warszawie. Po Tworkach zaczęłam robić doktorat. Rok temu wyjechaliśmy do Brukseli. Tam, gdzie kilka lat wcześniej nikt nie zaciągnąłby mnie końmi, czyli za granicę, wyjechałam bez żalu. Moja idea umarła. Ale ja żyję.