Ta historia zaczyna się od telefonu z prośbą o pomoc. Kończy się dylematem, kto kogo właściwie ma ratować – i czy w ogóle da się to policzyć.
Kolejny styczniowy poranek zaczął się całkiem zwyczajnie. Choć wstałam jak zwykle o szóstej, żeby razem z Małgosią wyprawić dzieci do szkoły, pocieszałam się myślą, że za godzinę będę mogła kontynuować najmilszą z fizjologicznych czynności człowieka, jaką jest sen. Najmilszą przynajmniej z mojego punktu widzenia. Najlepsze sny miewa się nad ranem. Nie chciałam przepuścić okazji, żeby robić rzeczy, o których na jawie można – no właśnie! – tylko pomarzyć. Oczywiście trudno jest potem te majaki opowiedzieć nawet samemu sobie, ale fakt pozostaje faktem, że takich przygód, przeżyć i wzruszeń, bez żadnych zobowiązań i konsekwencji, można doświadczyć wyłącznie w objęciach Morfeusza.
Zosia wyszła pierwsza, gdyż jej szkolny autobus odjeżdżał spod pobliskiego ronda o szóstej pięćdziesiąt. Marcin z nogą w gipsie korzystał tymczasowo z uprzejmości tatusia, który we właściwy sobie sposób zaczynał dawać znaki, że bierze go cholera bo czas ucieka, a dzieciak kica po chałupie szukając a to długopisu, a to planu zajęć, a to drugiego buta... Adam, nasz pierworodny, a obecnie student Akademii Sztuk Pięknych, jeszcze spał.
Po godzinie siódmej, kiedy kurz zaczął opadać, wróciłam do chłodnej już pościeli. Ale sen nie nadchodził. Sięgnęłam po leżącą na nocnym stoliku książkę i zaczęłam czytać. Była to marna lektura poświęcona teorii marketingu, z którego robiłam w Polsce doktorat. A robiłam ten doktorat z nudów, żeby nie zbzikować. Po sprzedaży dwóch firm i bankructwie trzeciej, po ponad dziesięciu latach przeżytych jako businesswoman, po swoich przysłowiowych pięciu minutach, odpoczywałam od życia. No, może nie do końca, bo kiełkował we mnie pewien pomysł, ale w tak zwanym „międzyczasie” chciałam dokończyć to, co zaczęłam.
Seminaria odbywały się raz w miesiącu w Warszawie. Kursowałam między Brukselą a ojczystą stolicą pociągiem ekspresowym, za każdym razem płacąc za tę przyjemność ponad sto euro. David, mój angielski małżonek, nie protestował, że znikam raz w miesiącu na trzy dni, od piątku do niedzieli. Po dwudziestu trzech latach małżeństwa - z sześcioletnią przerwą na oddech - znał swoją crazy Polish wife i dla dobra związku akceptował wszelkie jej pomysły. Poza tym była gosposia. Na szczęście, bo jako strateg, ekspert od myślenia syntetycznego, gubiłam się w drobiazgach, a przyziemność prowadzenia domu rozłożyłaby mnie na obie łopatki. Nie umiem, nie lubię i nie chcę. Zgadzam się z wieszczem w stwierdzeniu, że trudniej jest dzień przeżyć, niż napisać księgę. Bywały tygodnie, kiedy musiałam obywać się bez pomocy i wtedy czułam się chora.
Weźmy na przykład ceremoniał zrobienia śniadania. Ile trzeba wykonać drobnych czynności, ile wymaga to planowania w skali mikro, ile trzeba wykonać obrotów, półobrotów, skłonów... Od tych wszystkich ruchów wielokrotnie kręciło mi się w głowie i miałam wrażenie, że upadnę. A to dopiero śniadanie! Nie, nie jestem patentowanym leniem. Mówię to w przeczuciu niechybnej krytyki. Kiedy jeszcze mieszkałam w Polsce - i kiedy równolegle prowadziłam trzy firmy - pracowałam od świtu do nocy. Przez sześć lat samotnie wychowywałam troje dzieci. Kiedy rozwodziłam się z Davidem nasz najstarszy syn miał dziewięć lat, a córeczka – zaledwie rok. Zarabiałam na rodzinę, na personel i na tuziny organizacji charytatywnych: sportowców na wózkach, głuchoniemych, dzieci chorujące na białaczkę... Znajomi twierdzili, że chłop nie radziłby sobie z tym wszystkim tak dobrze jak zabiedzona, wychudzona, zabiegana Ja. A od obracania się w kuchni kręci mi się w głowie. Tak już jest i nic na to nie poradzę.