Rozdział 7 - Biała róża i małpie drzewo

W ogonku

Z torbą na ramieniu stanęłam w słabo oświetlonym wnętrzu, tak innym od wnętrza synagogi. Tu czułam się bardziej u siebie. Ogromny krzyż – choć nie krucyfiks – nad skromnym ołtarzem, nad nim rząd liter, układających się w nowotestamentowe upomnienie: „Ja jestem Drogą, Prawdą i Życiem”; wzdłuż surowych, ceglastych ścian płaskorzeźby obrazujące Drogę Krzyżową Jezusa; dwa rzędy ciemnych ławek; chłód i zapach wilgoci – w tym wnętrzu czułam się pewniej. Przy wejściu nie było naczynka ze święconą wodą, tak więc przeżegnałam się „na sucho”, dziwiąc się w myślach temu brakowi.
Stałam przez chwilę, chłonąc ciszę. Byłam sama. Ale dziesiątki długich, cienkich, białych świec palących się na drewnianym stole w bocznej nawie  świadczyły o tym, że nie tylko ja staję w ogonku do rozmowy ze Stwórcą. Przede mną byli tutaj inni, choć według Hanki w Anglii prawie nikt już nie wierzy. A jednak ktoś te świece zapalał, ktoś się tutaj modlił... 
Czy jestem w kościele katolickim czy protestanckim? Rozejrzałam się ponownie po wnętrzu. Nie było żadnych malowideł, na których widniałaby Matka Boska. W kościele anglikańskim nie ma jej kultu. Przypomniało mi się to, co mówił kiedyś David: „ – Jeżeli zobaczysz kościół, który ma ponad sto lat, prawie na pewno będzie to kościół anglikański, bo wcześniej nie wolno było budować kościołów rzymsko-katolickich.” A ten był bardzo stary. Może temu należy przypisywać także brak święconej wody przy wejściu? – Trudno – pomyślałam. –  Pomodlę się tutaj. Najwyższemu to z pewnością obojętne... 
Podeszłam do wotywnego stolika. Wrzuciłam do skarbonki pięćdziesiąt pensów i wybrałam jedną ze świec. Podpaliłam knot od innej, już płonącej; ustawiłam ją w lichtarzyku. Pomyślałam o Stasiu. – Ojcze nasz... – zaczęłam modlitwę, ale recytując z pamięci po tysiąckroć wypowiadane słowa czułam, że nie wnikam w ich treść tak mocno, jak na to zasługują. Zaczęłam od nowa, już bardziej skupiona na kolejnych wersach. Znowu nie tak. Modlitwa brzmiała pusto, zbyt lekko, zbyt niefrasobliwie. Kiedy doszłam do prośby: „i odpuść nam nasze winy” – przerwałam. Wpatrzyłam się w dziesiątki pomarańczowych płomyków, które po chwili połączyły się w maleńkie, rozhuśtane rozlewisko ognia. Winy? Jakie winy? Chciałam być w kościele, a byłam na brzegu jeziora. Patrzyłam na chybotliwe płomyki, a widziałam wzburzoną wodę, po której stąpa Jezus. Otchłań, której boi się Piotr. Wzniesioną w górę dłonią Chrystus błogosławi wszystkim tchórzom tego świata. Lituje się nad nimi. Rozgrzesza. Uspokaja. Jest przy nich swoją siłą. Uczy samotności.
Tej samotności, która sprawiła, że sąsiedzi musieli wyważyć drzwi, za którymi umierał mój opuszczony przyjaciel. Że jestem chyba jedyną osobą na świecie, która pali dla niego świeczkę. Że nikomu nie będę mogła powierzyć tej tajemnicy, dla której tu jestem i dlaczego chce mi się płakać. Że go zawiodłam i czuję się podle... Tu nie ma winowajców. Wszyscy jesteśmy skazani na samych siebie, błądzący, walczący o skrawek własnej przestrzeni, żebrzący o ochłapy współczucia. Wykorzystywani. Bez niczyjej złej woli. Wzajemnie. Tak po prostu jest. Jaki cel miał Stwórca, dając nam taki właśnie świat? Tworzył go dla siebie, czy dla tych, których ukochał? A jeżeli ukochał w taki właśnie trudny sposób, czego przez to chce nas uczyć? A może Jego w ogóle nie ma? Może to wszystko nie ma sensu? Może jest tylko świat myślących zwierząt?
Kapnęła pierwsza łza. Potem druga, trzecia i następne. Tego właśnie się obawiałam. Wystarczyło na moment poluzować, a popłynęłam jak rzeka. Wyjęłam z kieszeni płaszcza chusteczkę – tą samą, którą polerowałam rysę na lakierze samochodu. Cuchnęła terpentyną. Jej rogiem osuszyłam zapłakane oczy. Zapiekło. – Ładnie – pomyślałam w miarę trzeźwo. – Dopiero teraz będę wyglądać jak królik... Poczułam, że woda płynie mi także z nosa. Dmuchnęłam w chusteczkę, która natychmiast zrobiła się całkiem mokra. – Ty wariatko! – udzieliłam sobie reprymendy – Weź się w garść, bo za chwilę będziesz musiała ściągać bluzkę, a i tej nie wystarczy! Ale łzy lały się strumieniem. 
Zdecydowałam się na kolejne awaryjne smarknięcie i wtedy poczułam na swoim ramieniu czyjąś dłoń. – Are you all right?  – usłyszałam nisko brzmiący męski głos. Zdrętwiałam. Pokiwałam głową, że tak, choć nieznajomy musiał widzieć, że jest dokładnie na odwrót. – Do you want to talk?  – zapytał ciepło. Pokręciłam głową, że nie. Poczułam, że kładzie mi na ramieniu drugą dłoń. – Odejdź, człowieku! – błagałam go w myślach. – Odejdź stąd jak najprędzej! Zostaw mnie w spokoju, chcę być sama! Czułam, że za żadne skarby świata nie odwrócę się i nie spojrzę mu w oczy. Ale on ani myślał odchodzić. Poczułam, jak zdejmuje z mojego prawego ramienia dłoń, aby po chwili włożyć mi do ręki suchą, papierową chusteczkę. Skinęłam głową na znak podziękowania i wysmarkałam nos. Wtedy jednym silnym ruchem odwrócił mnie i przyciągnął ku sobie tak raptownie, że –  nie wiedząc kiedy –  znalazłam się w jego ramionach. Wydał mi się potężny jak wielkolud, a ja sama maleńka jak Zosia czy inna dziewczynka. Ten nieoczekiwany zwrot akcji tak mnie zaskoczył, że zamarłam ze strachu. Co ja tutaj robię? Kim jest ten człowiek? Czy ma złe zamiary? Zadrżałam. Nagle poczułam, że gładzi mnie po włosach. – I am here  – powiedział miękko.
Te słowa były kroplą, która przelała czarę. Rozszlochałam się na całego. Smutków nazbierałam przez lata tyle, że mogłabym obdarować nimi wiele osób. Płakałam nad wiarą w lepszy świat mojego oszukanego przez życie ojca, nad odartym z godności i nadziei dziadkiem, nad przegranymi Sadowskimi trzymającymi się za ręce pod szpitalem, nad starym szewcem z podwarszawskiej mieściny, nad życzliwym pijakiem w sandałach, którego spotkałam zimą w kościele, nad unoszącą się z inwalidzkiego wózka babcią Hanki, która chciała zobaczyć trawnik przez kraty szpitalnego okna. Płacząca i smarkająca przypominałam sobie londyńskie spotkanie ze Szwedką, kiedy poczułam, jak bardzo brak mi normalnej ojczyzny; przypomniałam sobie pustkę setek drętwych, przemilczanych miesięcy na Orford street, bezsensowne lata pełnej zapału pracy nad utrwalaniem demokracji w wolnej już Polsce, szpital dla wariatów, w którym zakończyłam swoje boje. Płakałam myśląc o swojej własnej bezsile przy całym ogromie buntu wobec zła, w jakim musimy żyć. Płakałam nad serdecznością stareńkiego Murzyna i jego wcementowanym w nagrobek mojego przyjaciela głazem. I płakałam z ulgi i ze szczęścia, że w połowie drogi, na połowie czasu, spotkałam czyste, prawdziwe dobro. Płakałam z radości, że nie jestem w tym kościele sama; że jestem w ramionach drugiego człowieka; że czuję, jak narasta we mnie spokój i nowa, pusta przestrzeń, którą zapełnię inaczej niż dotychczas. Wiedziałam, że ten człowiek za chwilę odejdzie. Ale wiedziałam też, że będzie przy mnie swoją siłą, współodczuwaniem, zrozumieniem i bezinteresowną troską. Będzie przy mnie ciszą i ciepłem. Będzie we mnie do końca. Płakałam z wdzięczności dla losu, który przywiódł mnie tutaj, w to obce miejsce, i postawił na mojej drodze obcego mężczyznę, który być może też się modlił albo cierpiał w samotności, który o nic nie prosił, niczego nie oczekiwał, który przytulał mnie coraz bardziej, coraz ciaśniej i mocniej –  jak gdyby chciał zdławić trawiący mnie od środka płomień, zdusić go, zgasić i tym dać mi ukojenie. Czułam zapach jego tweedowej marynarki i ciepło jego silnych rąk. Słyszałam bicie jego serca. I nagle dotarło do mnie, że w tym obcym dla mnie kraju, w obcym kościele, w obcym wnętrzu, wśród obcych zapachów i przedmiotów, w ramionach nieznajomego człowieka bez twarzy i imienia, z uwiędłą różą z synagogi w dłoni, spotkałam Boga.