Miły gest
Kensal Green, jedna z siedmiu najstarszych angielskich nekropolii, nie była mi obca. Stasiu zawiózł mnie tam kiedyś na grób swojej matki. Dlatego kiedy sąsiad wypowiedział tę nazwę, zabrzmiała jakoś swojsko, znajomo. Wsiadając do auta miałam pewność, że nie będę błądzić. Pamiętałam, że cmentarz był niedaleko. Jechaliśmy ze Stasiem jakimiś szerokimi alejami; cała podróż trwała może piętnaście minut.
Ruszyłam spod bloku, kierując się w stronę głównej ulicy. Zatrzymałam się na stacji benzynowej, żeby ustalić trasę. Dwóch uczynnych panów wytłumaczyło mi w kilku słowach, jakimi ulicami jechać. Znałam tę dzielnicę doskonale i choć minęło dwadzieścia pięć lat – czułam się jak u siebie. Przeszłam te ulice wzdłuż i wszerz: robiłam tu zakupy, wystawałam godzinami przy budkach telefonicznych, próbując w stanie wojennym uzyskać połączenie z rodziną, jeździłam na wrotkach do pubu, błąkałam się próbując zwiedzać okolicę. Ktoś powiedział kiedyś, że aby naprawdę poznać miasto, trzeba przepłakać przez nie drogę. Ja nie płakałam, oprócz jednego, jedynego razu w stanie wojennym, w hotelowym pokoju, po spotkaniu innej młodej dziewczyny – turystki ze Szwecji. Tej, która unaoczniła mi kontrast pomiędzy jej i moim życiem. I nagle uświadomiłam sobie, że po tamtych szlochach tak naprawdę płakałam w życiu tylko trzy razy: na uniwersyteckim parkingu po rezygnacji ze studiowania filozofii, po śmierci taty i po odejściu Davida. Nie licząc płaczu ze szczęścia, kiedy po raz pierwszy zaszłam w ciążę i licznych krótkotrwałych chwil wzruszeń. Po odejściu męża nie płakałam po nim. Płakałam ze strachu przed myszą, tłukącą się w nocy po ciemnej kuchni domu, do którego przeprowadziłam się po naszym rozstaniu. Pierwszą noc, na polowym łóżku i w oceanie klamotów, spędzałam bez dzieci. Płakałam ze strachu przed małym gryzoniem, spotęgowanym wątpliwościami, czy uda mi się posklecać moje życie w całość. Czy podołam. Czy udźwignę ciężar, jaki na siebie wzięłam. Było, minęło...
Ale oto podjeżdżałam pod cmentarną bramę. Dotarłam na miejsce. Oto Kensal Green. Wysiadłam z samochodu, pilotem zamknęłam drzwi, upewniłam się, że wzdłuż krawężnika nie biegnie podwójna żółta linia, zapowiadająca potężny mandat za niedozwolone parkowanie – było dobrze. Znak informował, że można parkować maksimum dwie godziny. Powinno starczyć.
Nie lubię cmentarzy. Mdli mnie zbutwiała woń gnijących kwiatów na grobach, wstrętem napawa mdły zapach świec, mierzi śniedź na nagrobkach, obrzydzenie budzą rosnące między grobami chwasty. Drogich mi zmarłych noszę w sercu i wolę pamiętać takimi, jakimi byli za życia. Śmierć odziera ich z godności, kładzie między ohydne plastikowe wieńce i stylonowe koronki, a na domiar złego czyni bezwolnymi kukłami, z których pamięcią można zrobić, co się chce. Można wyjawiać ich najgłębiej skrywane tajemnice, przypisywać im cechy, jakich nie posiadali, wypominać czyny i słowa nie znając tego, co najważniejsze: ich własnej prawdy. Paląc nad nimi kadzidła tak naprawdę palimy je nad sobą. Nad własnymi niechlubnymi uczynkami, potężnymi demonami i wątłą nadzieją...
Tak rozmyślając, dotarłam do głównej bramy. Nagle stwierdziłam, że nie mam ani świec, ani kwiatów. – Ach, ta tradycja – przebiegło mi przez myśl. – Z niesmakiem myślę o kadzidłach, a zachciewa mi się własnych! Jednak znicz to chyba nie to samo – płomień jest symbolem życia, znakiem pamięci. I świadectwem obecności, dostrzeżonym przez innych, którzy zastaną wypalony słoiczek na pustym grobie. Tradycja... Rozejrzałam się po chodniku, szukając kamyków. Podniosłam kilka, wzięłam je do ręki z namysłem. Na mogile Stasia powinien być ich cały stos. „Zawsze gdzieś łaził” – miałam w uszach głos sąsiada. „– To znaczy – dopóki mógł chodzić”. – Tak... – myślałam z goryczą. – Stasiu był bratem-łatą, ale bratem z gatunku tych, którzy chadzają tylko w jedną stronę: ku innym. Wcementowany przez sąsiada kamień – tyle dziś jego! Poczułam, że ogarnia mnie złość na wszystkie hurtem ludzkie pijawki tego świata. Wrzuciłam kamyki do kieszeni i podeszłam do pierwszego z brzegu sprzedawcy kwiatów.
– Ładne bukiety – pochwaliłam bardziej z przyzwyczajenia niż z chęci sprawienia mu przyjemności. – I świece. Dobrze się sprzedają?
– Nie ma klientów, bo zima – odpowiedział młody chłopak, twardo wymawiając „r”.
– Albo Włoch, albo nasz – pomyślałam i zapytałam po angielsku: – Jesteś Polakiem?
– Tak – odpowiedział skrępowany.
– To miło, bo ja też – poinformowałam już po polsku. – Zimno chyba panu tak stać... – ponownie przyłapałam się na tym, że jestem nadgorliwa w okazywaniu sympatii.
– Zimno, ale trzeba zarabiać – wytłumaczył skrępowany rodak.
– Skąd pan jest? – spytałam ciekawa.
– Z Białegostoku... – odpowiedział niepewnie.
– Ładne miasto – pochwaliłam znowu bezwiednie. – Wie pan, mam wrażenie, że Białystok przeniósł się do Brukseli. Tam mieszkam. Każdy prawie samochód, jaki widzę na ulicy, ma białostocką rejestrację...
Chłopak uśmiechnął się trochę ironicznie i rzucił: – Nędza w kraju to i całe miasta się wynoszą. To się chyba nigdy nie zmieni...
– Może kiedyś... – skomentowałam refleksyjnie jego słuszną uwagę. Nie miałam ochoty wchodzić w trudne tematy. Przede mną było ważniejsze zadanie: w labiryncie ścieżek znaleźć ten jeden, najważniejszy dla mnie, nagrobek. Rzuciłam wzrokiem na plastikowe wieńce i wykonane z kolorowych tkanin kwiatki. Nie podobały mi się, były zbyt... cmentarne. Nieżywe. Było to dokładnie to, co wzbudzało we mnie obrzydzenie. Ale w niedużym wiaderku sprzedawca miał jeszcze prawdziwe ciemnoczerwone i białe róże. – Da mi pan z pięć białych róż – rzuciłam prostym językiem, bo z jego skrępowania wniosłam, że mógł mnie wziąć za snobkę. Może dlatego taki zażenowany? W jasnym płaszczu z kaszmirowej wełny, z drogą skórzaną torbą na ramieniu, w okularach w designerskich oprawkach, w dodatku z Brukseli – chłopak mógł myśleć, że jestem jakimś zarozumiałym, zamożnym babsztylem. I znowu przyłapałam się na gorącym uczynku: a co mnie obchodzi jego skrępowanie? Powinnam mieć to gdzieś!
Rodak wybrał niezręcznie kwiaty i zawinął je w błękitny papier. Poprosiłam jeszcze o dwie świece. Pomyślałam o matce Stasia. O niej już na pewno nikt nie pamięta. Chłopak patrzył na mnie, rozcierając zmarznięte dłonie. Zrobiło mi się go żal. – Ach, ta przeklęta wrażliwość – pomyślałam. – Chyba już tak zostanie...
– Dobrze, że ma pan pracę. Sama kiedyś też tutaj zaczynałam. Sprzątałam pokoje w hotelach. A teraz, widzi pan – stać mnie na elegancki ciuch! – rzuciłam żartem.
– Może z czasem i mnie się poprawi, bo na razie bryndza – odpowiedział ośmielony. Uśmiechnął się pewniej i podał kwotę, jaką miałam zapłacić za towar. Wręczyłam mu pięciofuntowy banknot proponując, żeby zachował resztę i pożegnałam się, życząc dobrego utargu. Chłopak podziękował, odpowiedział serdecznie na pożegnanie i tak się rozstaliśmy. Odchodziłam myśląc, że chyba jednak nielekko będzie mi udawać kogoś innego, niż jestem. Trudno! Miłą rozmowę potraktowałam jako dowód na to, jak łatwo jest bezpośredniością, dobrym słowem i miłym gestem zjednywać sobie ludzi. – Otwierają się jak kwiaty do słońca – myślałam poetycznie. – Ot, kolejne świadectwo na istnienie uniwersalnych harmonii. Jak ja lubię w tym grzebać! Jak ja lubię te eksperymenty! Gdybym zaczęła wybrzydzać i grymasić, na pewno odpłaciłby mi pięknym za nadobne. A tak? Jest miło. I niech tak będzie!