Rozdział 7 - Biała róża i małpie drzewo

Synagoga

Jechałam zamyślona, tarasując chyba pas ruchu, bo co chwilę wyprzedzały mnie inne samochody. Mijałam hinduskie sklepiki, chińskie bary szybkiej obsługi, supermarkety, salony fryzjerskie, jakieś sklepy, filie banków. Na ulicach nie było zbyt wielu ludzi. Pierwsze mokre płatki śniegu spadły na szybę samochodu. Patrzyłam, jak ich misterne kształty topią się po zetknięciu z ciepłem szkła. Nie chciałam włączać wycieraczek. Ich chwila była tak krótka, ich piękno tak doskonałe. Piękno świata, które mijamy w pędzie, nawet go nie zauważając... Głupie, małe płatki... Takie same jak tamte wtedy, u Michaela, kiedy po raz ostatni widziałam Laurę... O czym ja w ogóle myślę? 
Obserwując beznadziejny żywot drobinek śniegu omal nie przejechałam skrzyżowania na czerwonym świetle. Zahamowałam w ostatniej chwili, wpadając w lekki poślizg. Na szczęście jechałam na czele kolumny a na przejściu nie było ludzi. Znienacka zauważyłam po lewej stronie, tuż za skrzyżowaniem, nieduży budynek z błękitnym hebrajskim napisem na białej tablicy. Czyżby synagoga? – pomyślałam. I nagle zapragnęłam do niej wejść, wejść do tego miejsca po raz pierwszy w życiu. Zrobić to dla Stasia, pomodlić się swoją modlitwą w jego – choć nie byłam pewna, czy rzeczywiście jego – bożnicy. Znalazłam wolne miejsce przy chodniku i zaparkowałam wóz. Z torbą ciężką od ciężaru góralskiej kasetki, której nie chciałam zostawiać w samochodzie z obawy przed ewentualną kradzieżą, stanęłam na wprost synagogi i stałam tak długą chwilę, zbierając odwagę i myśli. W końcu podeszłam do drzwi i nacisnęłam klamkę.
We wnętrzu panował półmrok. Nie wiedziałam, co powinnam zrobić: czy się żegnać, czy  zdejmować buty, czy szukać nakrycia głowy? Nie wiedziałam, czy w ogóle wolno mi przebywać w tym wnętrzu. Była sobota, a to przecież szabas. Czy synagogi powinny być w taki dzień otwarte? Nie wiedziałam o tym miejscu nic. Prawie nic. Przeżegnałam się i usiadłam w jednej z tylnych ławek.
O obyczajowości i obrzędach Żydów wiedziałam tylko tyle, ile opisał w swojej książce pt. „Dwór” noblista Isaac Bashevis Singer. Ten bezpowrotnie utracony świat, zamknięty na kartach powieści, która mnie urzekła, wydawał mi się gęsty, ciemny, trudny do zrozumienia, ale w przedziwny sposób swojski. Przypominał mi krajobrazy i klimaty, wyłaniające się ze wspomnień przyjaciół  rodziców, starszych ludzi ze Lwowa, z Wołynia, z Wilna. Choć Żydzi pozostawali dla nich etnicznie obcą mniejszością, nie żywili do nich przez to niechęci. Ich wspomnienia były przesiąknięte współczuciem i zadumą nad bezmiarem okrucieństwa ludzi odpowiedzialnych za zagładę milionów polskich Żydów i za unicestwienie ich kultury. Z lektury książki i z opowieści przyjaciół pamiętałam, że synagogi nie były obiektami sakralnymi, służącymi wyłącznie modlitwie. Wiedziałam, że studiowano tam Torę i Talmud, organizowano zebrania; że w synagogach mieściły się gminne urzędy, sądy, a nawet stołówki i przytułki. Tak więc nie były to miejsca, w których składa się ofiary i oddaje cześć obrazom czy posągom. Służyły i służą podtrzymywaniu więzi społecznych rozproszonego po świecie i zdziesiątkowanego narodu. A mnie zachciało się zadzierzgnąć od nowa więź z przyjacielem, który nie żyje od szesnastu lat. Chyba zwariowałam! Czego tutaj szukam?
Rozglądałam się przez chwilę po mrocznym wnętrzu. Na zewnątrz hulała śnieżna zawieja, a potężne podmuchy wiatru uderzały regularną falą w witraże, wywołując ich delikatne brzęczenie. Kolorowe szkiełka zamgliła warstwa pary. Cisza przerywana drżeniem szyb potęgowała nastrój tajemniczości i –  co tu kryć – absolutnej obcości tego miejsca. Wrażenie wzmacniał silny, sztuczny, kręcący w nosie zapach. Czy to była pasta do podłogi, czy jakiś środek konserwujący drewno? Grunt, że nigdy wcześniej nie miałam okazji wąchać czegoś tak dziwnego. Zapatrzyłam się w ogromną rzeźbioną szafę, nakrytą haftowanym gobelinem, wbudowaną w jedną ze ścian bożnicy. Jaką funkcję pełni? Czy jest to być może odpowiednik naszego tabernaculum? Wokół niej ustawiono sześcio- i ośmioramienne świeczniki. W centralnym miejscu stał pulpit, również podobny do pulpitów, znad których lektorzy w naszych kościołach czytają Ewangelię. Ale nasze są skromne i proste, a ten był wspaniale rzeźbiony, a ponadto nakryty baldachimem. Dalej jakaś wnęka przesłonięta zasłoną. Dziwne, tajemnicze miejsce... Ściany bożnicy pokrywały hebrajskie napisy i kolorowe freski, przedstawiające secesyjnie powyginane rośliny, zwierzęta, symbole, znaki…
Nagle, niesiona jakąś niewytłumaczalną, nieprzepartą potrzebą zmiany miejsca obserwacji, przeszłam do przodu i usiadłam w drugiej ławce, skąd mogłam lepiej podziwiać uderzająco piękne ścienne malowidła. W pewnej chwili spuściłam głowę i mój wzrok padł na leżącą na jasnych płytach podłogi zwiędłą białą różę. Taką samą jak te, które położyłam na grobie Stasia. – Czy to ckliwe Hollywood nigdy się nie skończy? – przebiegło mi przez myśl. Byłam zdumiona. Ale czułam też, jak rozlewa się we mnie dziwne ciepło. Czy to możliwe? A może to tylko wytwór mojej wyobraźni? Schyliłam się, żeby ją dotknąć. Była prawdziwa. Ujęłam ją delikatnie trzema palcami: jej główka opadła smutno na jedną stronę, jeden płatek odpadł przy podnoszeniu –  musiała leżeć tam dosyć długo. – Czysty przypadek – pomyślałam. – Na pewno wypadła komuś z bukietu. A może przyniósł ją tu jakiś człowiek, który nie miał odwagi, żeby ją zanieść na czyjś grób? Zostawił ją w synagodze, bo się modlił, a potem uznał, że jednak na tym poprzestanie?
Szukając racjonalnego wytłumaczenia dla tego przedziwnego zbiegu okoliczności, czyniłam to z obawy, żeby nie przyznać się sama przed sobą, co ta róża mogła jeszcze znaczyć. Bo może ona tutaj na mnie czekała? Może to on, Stasiu-kawalarz, oddaje mi – gestem za gest – symbol przyjaźni? Może dlatego trafiłam w to miejsce i zmieniłam ławkę? Długo patrzyłam na trzymany w ręce kwiat wiedząc, że trzeci z możliwych wariantów najbardziej odpowiada mojemu osobliwemu nastrojowi. Wiara w połączeniu z wiedzą uskrzydla... Ale co zrobić, kiedy wiedzy nie ma? Kiedy jest tylko wiara? Kiedy zostają tylko domysły i fantazja?
Oblała mnie fala niewytłumaczalnej radości, fala dziwnego, kojącego ciepła. Ogarnęło mnie nagłe wzruszenie. Uklękłam i zaczęłam się modlić. Dziękowałam Bogu za przyjaźń z dobrym człowiekiem, za jego wsparcie, za dodawanie mi otuchy w najtrudniejszym roku mojego życia, za światło w chwilach mrocznej samotności, za zawiłość zdarzeń, które mnie tutaj przywiodły, wreszcie za ten magiczny „znak”. Podobno Pan Bóg nie lubi gaduł. Lubi za to modlitwy dziękczynne. Wiedziałam, że mam Mu za co dziękować. I musiałam się wygadać.
Rzadko rozmawiałam o sobie. Zawsze chętnie słuchałam i pocieszałam innych, a oni – mając we mnie konfesjonał bez pokutnych konsekwencji – ochoczo i z radością z tego korzystali. Tylko teraz, z Hanką, mogłam trochę powspominać. Ale nie opowiadałam o sprawach prywatnych. Uświadomiłam sobie, że jeden, jedyny Stasiu miał dla mnie czas. Słuchał, rozumiał, współczuł. Był całym sobą dla mnie. A ja? Dopiero teraz zechciałam go odszukać. Dlaczego tak późno?
Dziękowałam Bogu za tę przyjaźń i za tę chwilę. Byliśmy tacy podobni: dwóch otwartych na innych, a przecież samotników, którzy znieruchomieli w przestrzeni ciszy, aby niepojętą siłą przyciągania spotkać się w nicości. Chciałam w to wierzyć. Chciałam wierzyć, że w nieodgadnionych meandrach losów, w magicznym skojarzeniu wielu sytuacji, odnaleźliśmy się dziś myślą, modlitwą i metaforą białego, uwiędłego kwiatu. Że to się dzieje naprawdę. Czułam, że emocje mnie przerastają. Że muszę wyrzucić z siebie nagromadzone przeżycia tego osobliwego dnia, ubierając je w chaotyczne, niezobowiązujące do niczego, ale niosące ukojenie słowa. Moja modlitwa powoli zamieniała się w bezładny i pozornie bezsensowny monolog. Musiałam się wygadać. Przed jedynym, który być może zechce mnie wysłuchać i na pewno zrozumie mnie lepiej, niż ja siebie: przed Najwyższym.
Nie wiem, jak długo klęczałam w ławce, zanurzona we własnym wnętrzu, wchłonięta przez emocje i rozszeptana. Grunt, że kiedy zamyślona wychodziłam z synagogi, poślizgnęłam się na mokrych schodach i upadałam na chodnik. Poczułam ostry ból w prawej kostce. Ale i to nie przywróciło mnie rzeczywistości. Wstałam i niezgrabnie otrzepałam płaszcz ze śniegu, który padał teraz na całego. Nieliczni ludzie na ulicy – jak bardzo wydawali mi się obcy, a ich troski odległe – nakrywali głowy czym popadało i chowali się w ciągle jeszcze otwartych sklepach. Szybko podeszłam do zaparkowanego samochodu i otworzyłam drzwiczki. Rzuciłam torbę na siedzenie pasażera. Obok, z pietyzmem, położyłam zwiędłą różę. Usiadłam ciężko za kierownicą i zapatrzyłam się w wirujące za szybą płatki. Czułam strach. Myśli i rosnące z nich marzenia to nieograniczona przestrzeń, która potrafi zamknąć się nad głową, i w której można się zatracić. Tak zaczyna się szaleństwo. Ale jeżeli nie można płakać i trzeba obawiać się myśli – cóż pozostaje?
Pragnęłam i jednego, i drugiego. Bałam się. Bo podobno najtrudniej jest zacząć… Czy rozmowa z kimś bliskim mogłaby mi pomóc poskładać się w całość? Wątpię. A poza tym – z kim? Ta nie ma czasu, tamta sama lubi pytlować, a i to wyłącznie o sobie, jeszcze inna nie lubi zwierzeń. Temu nie można, tamtemu nie wypada, jeszcze innemu wstyd. A jak już znajdzie się ktoś z życzliwym uchem, to brakuje czasu. Przynajmniej do tej pory tak było. Zawsze coś stawało na przeszkodzie, żeby podrążyć osobiste dramaty: dziś to, wczoraj tamto, przedwczoraj jeszcze coś innego. I tak kończyło się na jednym: –  Olej to, Kaśka! Dasz sobie radę, no nie?
Zapuściłam silnik. Włączyłam wycieraczki. Na co miałam liczyć? Na kogo? Komu mogłabym opowiedzieć o tym, co się stało; kto zrozumiałby moją przedziwną tajemnicę? Chciałam zakląć, ale nie zdobyłam się na żadne słowo. Żadne słowa nie mogłyby oddać tych emocji, jakie w sobie nagromadziłam: radości, smutku, gniewu, strachu, nad którymi górowało przejmujące uczucie tęsknoty. Tylko za czym? Ruszyłam z piskiem opon. Czas wracać do domu!