Żeglarze
Nie wiem, jak długo siedziałam zadumana w ławce naprzeciwko ołtarza, obracając „stasiową” różę w palcach. Tajemniczy mężczyzna dawno już odszedł bez słowa, zostawiając mnie koło świecznika, a ja nawet nie próbowałam się za nim obejrzeć. Nie czułam wstydu, choć byłam zażenowana niekontrolowanym wybuchem emocji. Na pewno ta chwila była równie krępująca dla niego. Nieczęsto zdarza się ludziom takie spotkanie: magiczne spięcie, błysk, krótka chwila, po której zostajesz znowu sam i znowu musisz iść dalej, ale już inny – lżejszy, silniejszy, odmieniony. Czułam się pusta i pełna jednocześnie. Reszta była milczeniem. Wiedziałam, że w tę ciszę będę mogła wpisać całe moje dalsze życie. Nagle zrozumiałam, że dawałam, bo spłacałam dług, bo branie wydawało mi się rzeczą niegodną. Po nieoczekiwanym spotkaniu nieznajomego wiedziałam, że będę dalej tak żyć, ale teraz już tylko dla siebie. Tak jak Stasiu, nie licząc na nic. Bo tego chcę. Bo tylko to jest ważne. Po spotkaniu pocieszyciela zrozumiałam, że jedyne, co mogę zrobić dla drugiego człowieka, to oddać mu ten gest. Bo tylko to się liczy.
Już nie byłam kamieniem. Byłam łodzią, która popłynie z nurtem rzeki ku ujściu, do którego płyną wszystkie łodzie: tych, którzy byli, i tych, którzy nadejdą. A rzeka wpłynie do ogromnego, głębokiego, przeczystego morza po którego tafli igrają słoneczne promienie. Które równą kreską styka się z linią nieba. Być może jest tam Zatoka Łabędzia, w której cumują na wieczność szczęśliwi wybrańcy? Najdzielniejsi spośród nieszczęsnych żeglarzy, szukający prawd w płaskich kontrastach przyziemnej codzienności: rozdartych i niespójnych, miotających się w wyborach pomiędzy dobrem i złem. Błądzących i samotnych tym bardziej, im szersza u ujścia staje się rzeka, im bardziej rośnie odległość między łodzią a łodzią.
Przypomniał mi się nocny sen i Stasiu idący ku mnie z naręczem polnych kwiatów. Czy czeka na mnie u ujścia wiecznej rzeki – roześmiany i pogodny? Czy chce mnie dalej gdzieś prowadzić? Być może dziś dał mi odczuć, że to nie był tylko sen?... Spojrzałam ponownie na białą różę. Tak bardzo chciałam wierzyć.
Która to już godzina? Odsunęłam rękaw płaszcza i rzuciłam okiem na zegarek: osiemnasta trzydzieści. – Świetnie! – pomyślałam. – Czeka mnie co najmniej sześć godzin jazdy, o ile w tunelu nie będzie kolejki. Poczułam niesympatyczny ucisk w żołądku: przecież nic nie jadłam od śniadania! Zanim coś zjem, zanim dotrę do Dover i do pociągu – będzie ciemna noc. Jazda w nocy jest zawsze ryzykowna. Metafizyczne rajdy na bok – czas się zbierać. I to szybko! Czułam, że dochodzi do głosu moja praktyczna, dziarska połowa. Zarzuciłam torbę na ramię, podniosłam z ławki tajemniczy – a może tylko banalny? – kwiat, ostatnim spojrzeniem ogarnęłam dziesiątki palących się i zgasłych wotywnych świec, popatrzyłam ostatni raz na tę jedną, szczególną świeczkę – uklękłam, zrobiłam znak krzyża i skierowałam się ku wyjściu.
Nie pamiętam, czy kiedykolwiek w życiu czułam się tak lekka, tak jasna, tak... wypłukana ze wszystkich złych myśli, emocji i demonów. Gdyby wypadało – mogłabym się śmiać, głośno i bez skrępowania. Katharsis, jakie przeżyłam w anglikańskim kościele, można przeżyć tylko raz w życiu. Tylko raz w życiu można tak płakać. I odczuwać taką ulgę. A teraz czas coś zjeść! Pomyślałam o bułkach i zimnym kurczaku od troskliwej Hanki, ale nie miałam na to zleżałe jedzonko ochoty. Nie miałam też ochoty pokazywać światu opuchniętej od szlochów facjaty. Na szczęście, mówiąc poetycznie, na świat spłynęła zasłona mroku. I Bogu dzięki!
Zatrzymałam się w barze McDonald’s, przy okienku dla aut zamówiłam sałatkę z tuńczykiem, wodę mineralną oraz kubek kawy z mlekiem. Młoda, kalecząca język angielski dziewczyna – pewnie Polka, ale nie próbowałam zagadywać – wydała mi prowiant i resztę. Ustawiłam ten pokarm dla ciała na kolanach i ruszyłam w kierunku autostrady M2, którą miałam nadzieję dotrzeć do Dover. Było już ciemno, kiedy mijałam tablicę żegnającą opuszczających miasto kierowców. Londyn. Znałam go tak dobrze i tak mało. Przeżyłam tu okres największej samotności i moment najwyższego uniesienia. Wtedy zaczynałam dorosłe życie, teraz byłam na półmetku. Stare żale wypłukałam napełnianym przez lata rezerwuarem łez. Rachunek emocji się wyrównał: oddałam temu miastu tyle, ile od niego dostałam – wszystko i nic. Jakim dla mnie pozostanie?
Reszta powrotnej podróży minęła szybko. Miałam o czym myśleć. Już nie chciałam myśleć o przeszłości. Teraźniejszość? Włączyłam muzykę, żeby było milej jechać. Myślałam o tym, co nadejdzie. Jednym słowem – rozmarzyłam się na całego. – Nowe życie zacznę od poniedziałku – obiecywałam sobie. – Rano Małgosia pomoże mi przygotować dzieci do szkoły, wysprzątam szuflady ich biurek, upiekę ciasto i wybiorę się z nimi na długi spacer. Na spacerach najlepiej się ze sobą rozmawia. Najlepiej słucha. Być może dowiem się od nich czegoś, czego jeszcze nie wiedziałam? Być może jest coś, czego one o mnie nie wiedzą? Poza tym chciałam ostatecznie załatwić sprawę z Braydenem. Co mu powiedzieć? Zrezygnować czy próbować?