Rozdział 7 - Biała róża i małpie drzewo

Rysa

Zegarek na tablicy rozdzielczej – zamontowany ręką Davida i tykający z wyprzedzeniem dziesięciu minut, żeby małżonka mogła udawać punktualną – wskazywał godzinę szesnastą dwadzieścia. W myślach policzyłam, że powinnam być w Brukseli przed dwudziestą trzecią. A raczej dwudziestą czwartą, bo przecież Wyspiarze żyją o godzinę do tyłu. Czułam się zmęczona: zarwane noce, byle jaka strawa, dym z papierosów, wzruszenia, natłok myśli – od lat nie jechałam tak długo na tak wysokim biegu. Odczuwałam nieprzepartą ochotę zatrzymania auta i ucięcia małej drzemki, ale wiedziałam, że nie jest to możliwe z uwagi na mróz na dworze. Zmarzłabym na kość, a to mi się nie uśmiechało. Nie cierpię zimna. Najlepiej byłoby wracać szybko do domu, ale na to też straciłam ochotę. Chciałam pobyć sama ze sobą, choć godzinę, dwie. Pozbierać myśli, zastanowić nad tym swoim nagle potężnie odczuwanym  pragnieniem przemiany. Świat na zewnątrz wydawał mi się dziwnie obojętny; równie dobrze mogłam być na innej planecie. Patrzyłam pustym wzrokiem na zaludnione znów chodniki, bo śniegowe chmury zrobiły sobie przerwę i tylko mokra breja na jezdni przypominała o niedawnych opadach; próbowałam układać wyrazy z pojedynczych liter na białych tablicach rejestracyjnych mijanych samochodów, ale bez polotu; myślałam o Braydenie i próbowałam wyobrazić sobie naszą poniedziałkową rozmowę – w tym temacie również nie wykazałam się zdolnością twórczego myślenia. W głowie miałam pustkę, choć w duszy irracjonalną tęsknotę – piorun wie za czym. Nie wiedziałam, czy jadę w dobrym kierunku; starałam się trzymać dużych ulic myśląc, chyba słusznie, że w końcu dojadę do jakiegoś większego znaku, który skieruje mnie na autostradę M2.
Pogrążona ponownie w tej niezwykłej w moim doświadczeniu apatii w ostatniej chwili zauważyłam światła i raptownie zahamowałam. I stało się! Uderzyłam zderzakiem w zderzak zatrzymującego się przede mną auta. Na szczęście jechałam wolno i uderzenie nie było zbyt silne. Nic poważnego nie mogło się stać. Ale drugi kierowca widocznie uznał, że jednak się stało. Wyskoczyła jakaś wściekła młoda kobieta, podbiegła do mojego samochodu, silnym szarpnięciem otworzyła drzwiczki i rozpuściła język: –  How are you driving, you stupid bitch ! Nie widzisz, gdzie jedziesz? Patrz, co zrobiłaś!!! – Bardzo mi przykro... – próbowałam się tłumaczyć, ale kobieta nie dała mi skończyć: – Wyłaź i popatrz, co się stało! Nie było rady, musiałam wyjść na mróz i podziwiać efekty swojej głupoty. Ale tych na szczęście nie było, oprócz dwóch przyklejonych do siebie zderzaków. Przy akompaniamencie jazgotu wsiadłam do auta i odjechałam kilka centymetrów do tyłu, żeby móc ocenić ewentualne uszkodzenie. Z samochodu  stojącego za moim wysiadł jakiś zniecierpliwiony mężczyzna. – Nic się nie stało, drogie panie – stwierdził po chwili. Fakt, na szczęście nic, ani śladu. Ale babka nie przestawała pomstować. Stałam obok, potulnie słuchałam, nie wiedziałam, jak się bronić. Była to ewidentnie moja wina i musiałam grzecznie słuchać wiązanki mściwych epitetów, które stawały się coraz bardziej wymyślne. Ale bardzo żałowałam, że nie mam – jak Hanka – „gęby od ucha do ucha”; że nie znam „tych wszystkich słówek”; że nie umiem „dosolić jej tak, żeby jej w pięty poszło...” Potok kwiecistej przemowy przerwał nasz rozjemca: – Daj spokój, love . Naprawdę nic się nie stało. Popatrz, ona jest zmęczona; zagapiła się i tyle. Na te słowa ponownie wymamrotałam słowa przeprosin i podziękowałam facetowi za wstawiennictwo. Awantura została zażegnana, każde z nas wsiadło do swojego samochodu, ruszyliśmy.
Jechałam ostrożnie, nie chcąc kolejnym zamyśleniem spowodować nowej kolizji pojazdów i spięcia w stosunkach międzyludzkich; brakowało mi siły i tupetu Hanki, a w obecnym stanie nie miałam siły na uruchamianie mojego specyficznego mechanizmu obronnego, jakim – nagle to zrozumiałam – było rozdawanie miłych uśmiechów, napiwków i serdecznych słówek, czyli ulubione eksperymenty z otwieraniem się kwiatków do słońca. Kwiatki były mi w tej chwili obojętne. Tak jak ten  skulony z zimna artysta ze zmierzwioną czupryną, który właśnie zapukał w szybę w nadziei, że z nim porozmawiam w zapewne bardzo ważnej dla niego sprawie. – Tak? – spytałam, nadając głosowi w miarę uprzejmy ton. – Masz funta, kochanie? Chce mi się palić, a nie mam na zioło – poinformował ze wschodnio-londyńskim akcentem mój na oko trzydziestoletni nowy znajomy, szczerząc w fałszywym uśmiechu szare od nikotyny zęby. – Ten przynajmniej nie kręci – pomyślałam z lekkim rozbawieniem. – Gdybym miała, może bym i dała, ale nie mam. – Sorry, mate , ale naprawdę nie mam drobnych – wytłumaczyłam powód odmowy. Miałam całe dwadzieścia funtów, a to musiało mi wystarczyć na resztę podróży. Poza tym nie dałabym mu tyle – nawet za ten jego szeroki uśmiech i prawie autentyzm, który tak cenię u bliźnich. Grymas uśmiechu momentalnie zamienił się w grymas pogardy. – Fuck you!  – warknął i zamaszyście przejechał trzymanym w ręku szpikulcem po drzwiczkach auta. Wyrzucił w górę dłoń, żeby pokazać, co w niej trzyma, tym samym dając mi zapewne do zrozumienia, że gdyby chciał – przeorałby tym narzędziem moją wystraszoną gębę. W popłochu nacisnęłam elektryczny przycisk zamykający szybę i wcisnęłam automatyczną blokadę zamków. – Co za męt! – myślałam przerażona. – David będzie wściekły. Niech to jasna cholera! Na szczęście zapaliło się zielone światło: przymusowy postój zakończony, mogłam uciekać.
To przykre zdarzenie na dobre wybudziło mnie z osobliwego letargu. –  Muszę jakoś zatrzeć tę rysę na lakierze – myślałam w panice. – David będzie zły, bo zawsze coś musi mi się przydarzyć: jak nie stłuczka to przymusowy postój, bo zabrakło benzyny; jak nie benzyna to brak dokumentów, powrót  do domu i spóźnienie na spotkanie; jak nie spóźnienie to dziura w rurze wydechowej, bo wjechałam na krawężnik; jak nie krawężnik to eksplozja opony, bo nie zauważyłam wyrwy w jezdni. A teraz ten typ i zadrapany lakier. Na pewno oberwę!
Podjechałam pod pierwszą z brzegu stację benzynową i kupiłam pastę do polerowania karoserii. Rysa była głęboka, ale miałam nadzieję, że po zatarciu nie będzie aż tak widoczna. Z torebki wyjęłam chusteczkę do nosa – na szczęście wzięłam ze sobą jedną z nielicznych chustek z materiału, jakie posiadam – i zaczęłam pocierać długą, jasną krechę. Srebrny lakier w miarę dobrze znosił ten kosmetyczny zabieg, choć zaczynał matowieć. Niech to szlag! W końcu poddałam się i pełna złych przeczuć postanowiłam nie zatrzymywać się już nigdzie, jechać uważnie, nie rozpamiętywać, wrzucić na luz. Poczułam ssanie w dołku. Muszę coś zjeść... Na konkrety nie miałam ochoty, myślałam raczej o winogronach, które zauważyłam na półce z produktami spożywczymi. 
Wróciłam na stację, wybrałam jedną z owiniętych plastikową folią tacek, podeszłam do lady i położyłam na niej dziesięciofuntowy banknot. Winogrona kosztowały dwa pięćdziesiąt. Młody, pogwizdujący wesoło Anglik wydał mi dwa pięćdziesiąt reszty. – Przepraszam, ale dałam panu dziesięć funtów... – wytłumaczyłam zaniepokojona jego błędem. – Nie, kochanie. Dałaś mi pięć. – Na pewno dziesięć – podkreśliłam mocnym głosem, pewna swego. – Miałam dwadzieścia, które rozmienił mi pan na dwie dziesiątki, kiedy kupowałam przed chwilą pastę do polerowania, a teraz chciałam zapłacić drugą dziesiątką, bo są mi potrzebne drobne. – Nie, moja droga. Dałaś mi pięć! Chłopak patrzył mi prosto w oczy z ironicznym uśmiechem. – Same problemy z tymi cudzoziemcami... – rzucił sztucznie zniecierpliwiony, chcąc zakończyć tę jałową, jego zdaniem, dyskusję. Spojrzał przy tym porozumiewawczo na stojącego obok kumpla. Ten przytaknął, kiwając głową. Czułam, że dalsza rozmowa nie ma sensu. – Nie ma pan racji – odpowiedziałam wiedząc, że robię z siebie widowisko. – Wstyd! – rzuciłam na odchodnym i wyszłam bez pożegnania. – Co za cwaniara! – usłyszałam jeszcze drwiący głos sprzedawcy. –  Chciała na mnie zarobić!
Poczułam, jak do oczu napływają mi łzy. Miałam dość! Wsiadłam do auta, zatrzasnęłam drzwiczki i ruszyłam z impetem. Wyjechałam na ulicę nie wiedząc, gdzie się kierować. Czułam, jak pulsują mi skronie. Byłam wściekła, smutna, samotna. Czy ten dzień nigdy się nie skończy? Z jednej strony pragnęłam zakończyć tę przygodę, a z drugiej bałam się odcinka między Londynem a Brukselą. Marzyłam, żeby już, natychmiast, wylądować w bezpiecznym domu w Uccle. Nie chciałam tutaj być. Przypomniał mi się spokój synagogi i panujący w niej dziwny zapach. Zamglone od wodnej pary witraże i secesyjne rośliny. Spokój. Zapragnęłam tam wrócić, choć wiedziałam, że na pewno nie trafię w to samo miejsce. Tak bardzo pragnęłam wyciszenia. Zauważyłam po drugiej strony ulicy jakiś stary kościół z ciemnoczerwonej cegły. Wyobraziłam sobie jego mrok i pustkę, sprzyjające skupieniu i zapragnęłam tam wejść.