Rozdział 4 - Czy to już stacja Babel?

Wspaniała historia

– Myślisz, że oni nas lubią? – Hanka zapaliła kolejnego papierosa, patrząc mi bacznie w oczy.
– Jacy oni?
– No wiesz... Belgowie, Anglicy, Niemcy...
– Myślę, że z tym jest różnie. Parę dni temu rozmawiałam z Irlandką, która nie mogła się nachwalić Polaków: że ciepli, że serdeczni, że czyści, pracowici. A przypadkowo spotkany w pubie Flamand, nie wiedząc, że jestem Polką, opowiadał o spotkaniach z naszymi w różnych sytuacjach i miał złe zdanie. Mówił, że ponuraki, że wpychają się bez kolejki, że  chamowaci... I bądź tu mądra!
– A jak ktoś źle gada o Polsce, to co wtedy mówisz? – w jej pytaniu była ukryta prośba o podpowiedź. Z pewnością sama miała nieraz problem z odpowiedzią.
– Że mieliśmy kłopoty. Ale Polska to kraj o ponad tysiącletniej, wspaniałej historii i że czterdzieści pięć lat komunizmu to pestka w porównaniu ze stu dwudziestu trzema latami zaborów, z których też zdołaliśmy się podźwignąć. To tylko kwestia czasu, kiedy nasz orzełek otrząśnie pióra. Polacy się nie dadzą!
– Ja już sama nie wiem, kim się bardziej czuję. Czasem myślę, że Angielką. Czujesz się Polką? – spytała nieoczekiwanie.
– Coraz bardziej chyba emigrantką. W sumie szmat życia plączę się po obcych...
– Ale jesteś bardzo zaangażowana w polskie sprawy. Mnie Polska aż tak bardzo nie rusza. Dlaczego ty właściwie wyjechałaś? – poprawiła się w krześle, jak gdyby dając mi sygnał, że czeka na długą opowieść.
– Za pierwszym razem dla przygody i nauki języka. Miałam pobyć tam tylko trochę, bo resztę roku chciałam przeznaczyć na kucie do egzaminów wstępnych na studia. Ale wprowadzono stan wojenny i zatrzaśnięto mi przed nosem drzwi. Bałam się wracać. Spakowałam manatki dopiero po pół roku. Egzaminy oczywiście oblałam. Ten rok wspominam jak koszmarny sen. Strasznie dostałam w tyłek. Ale w sumie nauczyłam się sumienności, odpowiedzialności, rzetelności, pracy, tak więc nie był to rok stracony.
– A za drugim razem?
– Wyszłam za mąż za Anglika, tak jak ty. Ślub braliśmy w Polsce, po moim powrocie z Londynu. Chcieliśmy być razem. Ja jednak nie paliłam się do ponownego wyjazdu, a David musiał wracać do pracy. Zakochany po uszy –  szykował się do przyjazdu do Polski na pobyt stały. Miał już wszystkie papiery. Ale w pewnym momencie zmieniłam zdanie i zdecydowałam się do niego wyjechać...
– Co się takiego stało? – w głosie Hanki zabrzmiała autentyczna ciekawość.
– W młodości marzyłam o tym, żeby być dziennikarką. W Anglii poznałam chłopaka, którego ojciec zajmował jakieś ważne stanowisko w jednej z największych gdańskich gazet. Po moim powrocie z Anglii i po oblaniu egzaminów na uniwerek, umówili mnie na rozmowę z gościem, który właśnie zakończył weryfikację dziennikarzy. Wywalił większość zespołu na bruk za działalność polityczną, czyli za przynależność do „Solidarności”, i miał wolne etaty. Wymyślił sobie, że zatrudni na ich miejsce dziewczynki po maturze i problem z głowy. Zaczęłam tam pracować w listopadzie. Moim zadaniem było przygotowywanie do druku krótkich notatek na podstawie doniesień Polskiej Agencji Prasowej, które przychodziły teleksem. Musiałam się z tym kryć w domu, bo ojciec był po uszy zaangażowany w solidarnościowe podziemie. Mama kazała być cicho: – Tylko nic nie mów ojcu. Tatuś nigdy by ci nie pozwolił dla nich pracować – ostrzegła.
–  Nie bałaś się? – zapytała podekscytowana, siorbiąc przez słomkę drinka.
–  Czego? Tego, że tata się dowie? Nie. Wiesz, jak to jest, kiedy się jest młodym. Chcesz żyć po swojemu...
– Niby tak – zgodziła się. –  I co dalej?
– Jedenastego listopada, w rocznicę odzyskania niepodległości, udaliśmy się całą rodziną na demonstrację. Ruszała spod pomnika króla Jana Sobieskiego, który – traf chciał – stał dokładnie naprzeciwko budynku, w którym mieściły się redakcje wszystkich lokalnych gazet. Kłębiły się tam dzikie tłumy z chustkami na twarzach, bo trzeba było mieć czym się zasłaniać przed gazem łzawiącym, w kurtkach z kapturami, żeby chronić włosy przed petardami, z ciuchem na zmianę, bo zomowcy sikali wodą z farbą, żeby po zadymie wyłapywać kolorowych i wsadzać ich do ciupy. Ruszyliśmy spod pomnika; ludzie krzyczeli do przechodniów i gapiów w oknach: „Chodźcie z nami!” – większość się przyłączała, inni tylko machali. Skandowaliśmy chórem „Lech Wałęsa! Lech Wałęsa!” i „Pozdrowienia dla podziemia” i kolumnami szliśmy w kierunku stoczni, gdzie – jak wiesz – rozpoczął się strajk, który przyniósł powstanie Solidarności.
– Nie bałaś się? – powtórzyła znowu nurtujące ją pytanie. –  Bo ja bym się chyba zesrała ze strachu. Nigdy byś mnie do czegoś takiego nie namówiła!
– Czego? Były nas tysiące. Tak mi się przynajmniej wydawało. Ludzie starsi i w średnim wieku, młodzież, jakieś kobitki z różańcami, panowie z dziećmi na barana. Wszyscy z rękami w górze i z palcami ułożonymi w kształt litery V, czyli „victoria”. Zwycięstwo. Mój tata i siostry zgubili się w tłumie, zostałam tylko z mamą. Szliśmy gromadą wzdłuż torów tramwajowych, w kierunku takiego dużego zielonego wieżowca, w którym mieściło się bodajże Centrum Techniki Okrętowej, gdy nagle przed nami wyrosła brunatna ściana zomowców. Każdy z nich miał przezroczystą tarczę, w którą stukał miarowo pałą – bum, bum, bum. To ich dudnienie robiło wrażenie. Na ten widok tłum zamarł. Ale za chwilę ktoś odważny rzucił hasło, które wszyscy podchwycili: „Rzućcie pały, chodźcie z nami!”. Pał oczywiście nie rzucili. Potem ktoś zaproponował: „Nie ma wolności bez Solidarności!”. Ci nadal tylko dudnili. A kiedy tłum zaczął skandować: „Tu jest Polska!” – zomowcy widocznie uznali to za bezczelną prowokację. Bo ich Polska była nie tu, tylko tam. Rzucili się w tłum jak w transie, bijąc na oślep pałami; strzelały petardy, polała się kolorowa woda z armatek. Ludziska rozbiegli się we wszystkie strony, większość w tył. Biegłam trzymając mamę za rękę, w pewnej chwili do kaptura wpadła jej tląca się petarda. Z przerażeniem zrzuciła z siebie to syczące coś. Uciekłyśmy w kierunku dworca PKP. Wskoczyłyśmy do pociągu, razem z nami tłumy. Pociąg szybko ruszył. Wydawało mi się, że wagony kołyszą się pod naporem tysięcy stłoczonych w wagonach ludzi. Wszystkie okna były otwarte, a w powietrze szedł jeden wielki ryk: – Ge-sta-po! Ge-sta-po!
– Straszne! Aż mi ciarki idą po plecach... – wzdrygnęła się, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami.
– Straszne. Wróciłyśmy do domu bocznymi uliczkami, bo byłyśmy oblane tą kolorową wodą wymieszaną z farbą. A następnego dnia zjawiłam się w redakcji i dostałam do opracowania depeszę o tym, że poprzedniego dnia w mieście miały miejsce chuligańskie zamieszki; że grupa młodych wichrzycieli skandowała antypaństwowe hasła, obrzuciła funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej kamieniami, a na koniec splądrowała ileś tam sklepów.
– Co za gnoje... – Hanka pokręciła głową z niedowierzaniem.
– Dokładnie. Wiesz, co zrobiłam? Powiedziałam, że muszę wyjść do toalety i więcej tam nie wróciłam.
– Tak cię to wkurwiło? – wyraźnie poruszona założyła nogę na nogę i patrzyła mi w oczy, czekając na potwierdzenie. Znowu zasiorbała.