Rozdział 5 - Szczerze głodny ocean

Rekiny, kościół bez wiary, miłość bez gwarancji i samotność, której nie da się zagadać to okrutne żywioły. Jedyną bezpieczną przystanią w tym oceanie pragnienia jest prawda.

Kilka lat temu oglądałam w angielskiej telewizji program dokumentalny o sześćdziesięciokilkuletnim Angliku, emerytowanym przedsiębiorcy, który postanowił wyruszyć w samotny rejs przez Pacyfik. Ja też od dzieciństwa o tym marzę, stąd program bardzo mnie zainteresował. Przez dziewięć  miesięcy samotnie walczył z atakującymi go rekinami, samotnie znosił deszcze i wichury, samotnie podejmował decyzje stanowiące o przetrwaniu bądź śmierci. Płynął niedużym jachtem. Pod jego pokładem zmagazynował pożywienie na drogę, utrzymywał satelitarną łączność z rodziną, a relacje z kolejnych dni podróży uwieczniał za pomocą kamery. Rejs zakończył się sukcesem. Jedynym zgrzytem był ostatni etap. Wzbierające i piętrzące się przy australijskim brzegu fale zaczęły miotać jachtem, wyrzucając z niego w końcu śmiałka, którego ze złamaną nogą wyłowili czekający przy brzegu dziennikarze. Na pytanie, dlaczego zdecydował się na tak niebezpieczną eskapadę odpowiedział, że chciał odpocząć od ludzi. Chciał być naprawdę sam, chciał być tak samotny, jak to fizycznie możliwe. Czy nie bał się oceanu? Tych stu pięćdziesięciu pięciu tysięcy kilometrów kwadratowych wody, wulkanów, trzęsień ziemi, huraganów, mgły, samotności od Los Angeles do Sydney? – pytali jeden przez drugiego oszołomieni jego odwagą żurnaliści. Pamiętam, że odpowiedział tylko: –  Nie. Ocean może i jest groźny, nieprzyjazny. Ale zawsze jest szczery.
– Czy ty też wierzysz, że życie mamy zapisane w gwiazdach? – dobiegł mnie głos Hanki. Tej Hanki, która budziła we mnie skojarzenie z rekinami największego oceanu naszego globu. Odkryłam źródło sympatii. Zdałam sobie nagle sprawę, że lubię ją właśnie za to, że jest autentyczna. Mogłam nie zgadzać się z jej moralnymi wyborami, postępowaniem, doborem słów, logiką, ale doceniałam jej uczciwość. Imponowała mi tym, że nie nosiła maski, nie owijała w bawełnę, nie krygowała się, nie udawała nikogo innego. Wcześniej intuicyjnie wyczuwałam tę cechę. Teraz wiedziałam, że tak jest w rzeczywistości. Nagle poczułam, że zazdroszczę jej tej nieujarzmionej instynktem adaptacji, a więc przetrwania, odwagi życia w prawdzie –  obojętnie, jaka by ona nie była. Tej czarno-białej perspektywy. Braku nawyku relatywizacji zła.