Cock's Inn
Cock’s Inn okazał się bardziej przytulny od poprzedniego. Rozsiadłyśmy się: Hanka na kanapie, ja naprzeciwko, w miękkim fotelu. W kominku wesoło skakały pomarańczowo-żółte płomienie. – Co pijemy? – spytała moja emigracyjna towarzyszka. – Dla mnie wodę mineralną – poprosiłam, myśląc o drodze powrotnej. Hanka chciała pić, a ktoś musiał wracać samochodem. Chciałam płacić, ale nie pozwoliła. – Teraz moja kolej – zdecydowała. Po chwili wróciła z dwiema szklankami, które postawiła ostrożnie na niedużym stoliku. Dla mnie woda, dla niej ponownie dżin z tonikiem.
– Gadaj, teraz ty. Jak ci się żyje w Belgii?
– Bardzo fajnie. Jestem tam dopiero pół roku, ale czuję się jak u siebie. Co prawda nie znam Belgów zbyt dobrze, bo mamy kontakt tylko z francuskojęzycznymi, wiesz, romańska krew, ale wydają się bardzo ciepli, rodzinni, weseli, serdeczni...
– Są podobni do Polaków?
– I tak, i nie. Nie – kiedy pomyślę o babie, która wzięła z góry dwieście czterdzieści złotych i w osiem dni prawie zagłodziła nam Flopsa w psim hotelu, kiedy pojechaliśmy do Polski na Boże Narodzenie. Albo o agentce ubezpieczeniowej, którą znaliśmy od lat i która przed naszym wyjazdem tak nam ubezpieczyła dwa samochody, OC i Autocasco, że wystawiła polisy na oficjalnych drukach, a forsę wzięła do kieszeni. Kiedy zadzwoniliśmy tydzień temu do firmy ubezpieczeniowej w jakiejś sprawie – powiedziano nam, że ubezpieczenie nie zostało opłacone w terminie i jest nieważne. Sprawdzamy polisy – a tam, w plątaninie danych, stoi jak wół: płatność do uregulowania przelewem do dnia... Oszukała nas, bo jej ufaliśmy i nie wczytywaliśmy się w to, co tam powypisywała. Pół roku jeździliśmy nieubezpieczonymi samochodami i straciliśmy sześć tysięcy złotych.
– Co za mentalność, patrz! Żeby tak chcieć kogoś ujebać... – skrzywiła się i pokręciła głową z niesmakiem.
– Ale na szczęście są w Polsce kochani ludzie. I takich przypominają mi Belgowie. Wyobraź sobie, że parę dni temu, kiedy wykładałam na taśmę zakupy przy kasie w supermarkecie, jakiś staruszek, który stał za mną, zaczął mi pomagać opróżniać wózek. Albo pan, który sprzedaje kawę i herbatę w kafejce klubu jeździeckiego, do którego zapisałam Zosię: pogadał ze mną chwilę, kiedy czekałam na koniec jej jazdy, a na pożegnanie wyszedł zza barku, podszedł do mnie i pocałował mnie na do widzenia w policzek. Tak samo jak jakaś obca babeczka, którą spotkałyśmy z moją belgijską przyjaciółką, Diane, idąc ulicą. Diane przedstawiła mnie jako Polkę, która przyjechała do Belgii na stałe, a ta jej znajoma rzuciła mi się dosłownie na szyję i wycałowała jak jakąś krewną.
– To miłe...
– Bardzo. Oni w ogóle strasznie lubią się tam wszyscy całować. Nawet mężczyźni z mężczyznami. Albo kiedy wprowadziliśmy się do nowego domu, jeszcze tego samego dnia zaczęli się schodzić sąsiedzi: przedstawiali się, przynosili jakieś odbite na ksero informacje o tym, kiedy wystawiać zwykłe śmieci, kiedy kartony, a kiedy klamoty. Byliśmy już na kawie u kilku rodzin, które zaprosiliśmy potem z rewizytą do siebie. Obcy na ulicy zagadują, pozdrawiają... Kiedy wychodzę wieczorem z psem na spacer i mijam innych właścicieli piesków – zawsze powiedzą bon soir i z reguły coś jeszcze, czego niestety nie rozumiem.
– Jednym słowem – nie mają według ciebie żadnych wad? – Hanka nie wyglądała na przekonaną.
– Wady mają, jak każdy naród. Są trochę leniwi, trochę bałaganiarze, trochę flejtuchy. Ostatnio odprowadzałam znajomą na autokar jadący do Londynu i wyobraź sobie, że gość pilnujący toalet, przy stoliku między damską a męską narozkładał ciastek, batonów i puszek z piciem, którymi przy okazji handlował. Poza tym palił papierosy, co na przykład w Anglii byłoby absolutnie niedopuszczalne: nie dość, że w miejscu publicznym, to jeszcze nad żywnością. Nie mówiąc o tym, że sprzedawaną w ustępie. Nie do pomyślenia, co? Jest jeszcze coś: Belgowie mają rozbuchaną biurokrację. Czy wiesz, że nawet po jednym dniu gość, który do ciebie przyjechał, musi iść do ratusza, żeby się zameldować, a policjant przyjdzie sprawdzić, czy ktoś taki faktycznie się u ciebie zatrzymał? Oczywiście nikt tego nie robi i nawet pani w urzędzie miasta puściła do mnie oko, kiedy o tym mówiła, ale fakt pozostaje faktem – niby biurokracja, a ludzie i tak robią to, co chcą.
– Ciekawe... W Anglii nie trzeba mieć nawet paszportu, a do biblioteki zapisujesz się pokazując kopertę, na której widnieje twój adres...
– Dokładnie tak! Anglicy mają wolność, ale z drugiej strony są odpowiedzialni jako obywatele i potrafią z tej swobody korzystać. Chociaż coraz bardziej zaostrzają przepisy ze względu na napływ cudzoziemców, którzy przywożą inną mentalność i stwarzają problemy. Nie wspominając o terroryzmie...
– Wolisz Belgów czy Anglików? – spytała Hanka znienacka.
– I jedni i drudzy mają swoje dobre i złe strony. Belgowie są bardziej niż Anglicy otwarci, ciepli, ale i nieokiełznani, dlatego trzeba ich przyszpilać do ziemi papierkami, regulacjami, przepisami i zakazami, które i tak omijają jak potrafią. Za to Anglicy zachowują dystans i wydają się chłodni, ale tam każdy żyje jak lubi. Sama wspomniałaś o tym luziku z dowodami osobistymi, czy raczej paszportami. Podoba mi się ta ich wolność na każdym poziomie. Nikogo nie dziwi widok babki z lokówkami na głowie, idącej rano do sklepu po gazety. Albo milionerki w dziurawych trampkach. Podoba mi się też ich przywiązanie do tradycji, do tego co stare i dobre, bo sama taka jestem. Anglicy cenią wartości, które sprawdzają się od wieków tak, jak kochają prawidła do ręcznie robionych butów czy szyte na miarę koszule. Są praworządni i solidni. Zero tolerancji dla machlojek i przekrętów. Mają bardzo surowe sądownictwo. Za zdradę – teoretycznie kara śmierci. I pudło za sprzedaż biblii w niedzielę. Mimo, że emocjonalnie bardziej odpowiadają mi Belgowie, to chyba jednak za konkrety wolę Anglików. To wszystko nie przeszkadza im żyć jak najbardziej pro-społecznie. Są bardzo wrażliwi na ludzką biedę, kochają zbiórki na cele charytatywne. Są bardzo pomocni: zapytaj kogo chcesz na ulicy, jak gdzieś trafić, to będzie godzinę stał i ci wyjaśniał, albo weźmie za rękę i zaprowadzi. Nie jest tak?
– Aleś się rozgadała! Anglików po prostu lepiej znasz...
– Pewnie też. Ale gdybym miała wybierać – wybrałabym chyba życie w solidnie żyjącym społeczeństwie, niż w balującym i całującym się w policzki, ale bałaganiarskim narodzie. A zresztą – sama nie wiem. Bo w sumie takie solidne życie to jednak nuda…