Rozdział 6 - Bilans wdzięczności i winy

Fortepian

Rozmyślałam o rzeczach ważnych, ale fizjologia przypominała o sobie natrętnie. Byłam niedaleko Londynu. Zatrzymałam auto na stacji benzynowej, weszłam do środka. Zrobiłam to, co musiałam, kupiłam gazetę The Independent  i butelkę wody mineralnej, zapłaciłam, wróciłam do samochodu. Działałam bezwiednie, jakby  przełączona na automatycznego pilota. Tyle myśli i wspomnień kłębiło mi się w głowie, tyle spraw. Jak je wszystkie poukładać? Tych kilkanaście godzin spędzonych na rozmowach z Hanką, senny koszmar, własne przeżycia – to wszystko poruszyło we mnie wiele strun, które –  rozedrgane – tworzyły teraz własną, bezładną melodię. Chciałabym móc je wyciszyć jednym dotknięciem dłoni, ale czy jest to możliwe? Hanka i ja – jej życie i moje życie... Jej zatrzymało się na etapie rodziny. Moje zatoczyło szersze kręgi. Życie dla świata zaczyna się od rodziny. Rację mają ci, którzy twierdzą, że nie wychowujemy dzieci dla siebie. Trzeba przygotować je na długą i pełną pułapek drogę, a na pożegnanie tylko błogosławić. 
W naszej rozmowie była wspólna harmonia, jednakowe metrum. Tylko forma muzyczna inna. Inna melodia. Jadąc do Cambridge porównywałam nasze życie myśląc, że bardzo się różnimy. Teraz wiedziałam, że jesteśmy podobne. Tylko żyjemy w innej skali. Jej domem był dom dziadków, moim – powiem dumnie: ojczyzna. Ją w świat wypchnęła zakompleksiona mama, mnie – trzykrotnie zniechęciły stosunki panujące w kraju. Jej posagiem były kryształy, kołnierz z lisa i pierzyna, moim – wspaniałe dzieciństwo. W dodatku do dwóch ręczników kąpielowych frotte z wyszytymi inicjałami K i D, prezentów ślubnych i domowej biblioteczki. Ona chowała się przed światem w romanse, ja – w pracę organiczną i pracę u podstaw. A reszta? Ona rozpamiętuje i ja rozpamiętuję, ona marzy i ja marzę – jak to kobiety. Znów, w innej skali. Jedyne, co nas dzieli, to stosunek do kraju przodków: dla niej Polska jest miejscem na mapie, a dla mnie – tradycją wspaniałych ludzi, ziemią okupioną ich krwią. Może jeszcze różni nas to, że ona nie ma do siebie zaufania, a ja sobie ufam. Czy raczej ufam temu, w co wierzę: intuicji, rozumowi i porządkowi moralnych zasad. Ale jestem słaba. Za to ona ma w sobie zwierzęcą witalność i siłę, która pozwala jej iść pod prąd, gryźć, drapać, walczyć, kopniakami rozwalać zalegające na drodze przeszkody, kpić z jadowitych uśmieszków, z pogodą znosić przeciwności. Tego jej zazdroszczę. A co nas łączy? Chyba tylko wrażliwość. Żal nam biednych i przegranych ludzi. Chcemy pomagać innym. Dlatego ona odwiedziła mnie po lewitowaniu w Tworkach, a ja – kiedy Hanka przeżywała chwilowe załamanie. Dlatego ona boi się wracać do Polski, a ja... No właśnie, co ja? Oprócz poczucia, że mam dość? I to wszystko w wieku czterdziestu czterech lat czyni nas, dwie nieszczęsne emigrantki, przyjaciółkami.
Hanka powiedziała, że jesteśmy z innych galaktyk. Mnie nasunęło się skojarzenie ze skalą. W dzieciństwie człowiek dojrzewa dla świata. Pomyślałam, że to jest tak, jak z grą na fortepianie: pierwsze kroki to nauka podstawowych nut: mama i tata, dziadkowie, ciocie i wujkowie, zabawki, zwierzątka, Wigilie, pierwsze przyjaźnie. Potem są gamy i wprawki: szkoła, dyscyplina, harcerstwo, akceptacja, apetyt na życie. Etiudy i inwencje dwugłosowe to pierwsza miłość, szacunek dla inności, ścieranie się poglądów, przyzwyczajeń, wartości. Potem sonaty: rodzina, miasto, wymagające przyjaźnie. Coraz więcej nut, coraz trudniejsze układy, coraz więcej oktaw, coraz szybsze tempo. Dalej są większe formy muzyczne: duety, tria, kwartety, wreszcie msze, oratoria, koncerty. Zawrotne tempo, wiele linii melodycznych jednocześnie, wymagająca dynamika, gonitwa szaleńczych pasaży, dziesiątki instrumentów. Wielość sądów, opinii, oczekiwań, żądań i prawd. Nielicznym udaje się dyrygować potężnymi orkiestrami symfonicznymi na słynnych scenach świata. Pomyślałam o wielkich prezydentach, królach, papieżach. Od dzieciństwa, jeden od drugiego, uczymy się wzajemnego szacunku i miłości. A potem oddajemy światu tyle, ile dostaliśmy. Albo ile potrafiliśmy wchłonąć.
Znowu przypomniało mi się patetyczne i ulubione zdanie Stasia, mojego emigracyjnego mentora: „ ...Jedyna wiedza, jaką potrafimy wchłonąć, płynie z doświadczenia przeszłych pokoleń. Słowa i znaki, jakie nam zostawili, to wiedza napełniająca nasze życie światłem i nadzieją...” Chyba dlatego gram własną melodię, a w dochodzeniu do własnych prawd tak bardzo błąkam się po ścieżkach, które przede mną przeszli inni: cytuję myślicieli, grzebię w historii, szukam wspólnych doświadczeń w innych krajach. Szukam prawd jak najbardziej uniwersalnych, wspólnych wielu ludziom po to, żeby nikogo nie skrzywdzić, każdego uszanować. Pochylić się nad każdym i każdego wesprzeć radą i pomocą. Pochylić się nad każdym. Każdego uszanować... 
Przed oczami stanęła mi Hanka i pomyślałam z samozadowoleniem, że podniosłam ją chyba na duchu. Ale nagle poczułam, jak rozpływa się we mnie ciepła fala wstydu. Przypomniało mi się to, co powiedziała o pogrzebie swojej babci: „– Nie pojechałam, Kasia, i czuję się jak świnia.” Poczułam to samo. Hankę było stać na szczerość; zazdrościłam jej tego. Dlatego musiałam przyznać sama przed sobą, że ja też jestem świnią; świnią dużo gorszą od niej, bo do tej pory nawet nie zdawałam sobie z tego faktu sprawy. Stasiu, mój wierny przyjaciel – jego nieustanna pomoc i troska, nasze wspólne przygody, rozmowy... Wiedziałam, że nie żyje. Powiedział mi o tym pewien przypadkowo spotkany w Polsce jubiler. Zapamiętał starszego, zawsze elegancko ubranego Polaka, pana Stanisława, który zachodził do jego sklepu w dzielnicy Kilburn, i z którymi często ucinał uprzejmą pogawędkę. Wiedziałam, że mówimy o tym samym człowieku – jego poczucie humoru, anegdoty i zwroty, których używał, były absolutnym znakiem rozpoznawczym. Któregoś dnia przestał przychodzić. Zniknął. Wiele lat temu. Nawet nie wiem, kiedy i jak zmarł. Odszedł, a ja nawet nie położyłam kwiatka na jego grobie. Był dobry i czysty. Może dlatego tak często o nim myślę? Może dlatego mi się śnił? Bo brakuje mi tego dobra i tej czystości? A może dlatego, że podświadomie czuję się winna?
Wyjęłam z torby komórkowy telefon. Wyszukałam numer Davida. – Cześć, kochanie! Będę trochę później. Muszę załatwić coś ważnego w Londynie. Czy nie masz nic przeciwko? David uprzejmie zgodził się na przedłużenie mojego pobytu. Wiedziałam, co chcę zrobić. Czułam, że bez tego moja podróż będzie miała sens jedynie dla Hanki. Dla mnie będzie kolejnym zbożnym uczynkiem Dobrego Samarytanina, który we mnie siedzi, a który nagle zaczął mi mocno uwierać. Dosyć tych poświęceń! Musiałam pojechać do Londynu. Postanowiłam odnaleźć grób Stasia i złożyć na nim wiązankę. Uczynić to nie tylko dla niego, ale i dla siebie. Czułam, że muszę pożegnać go po to, żeby odciąć się od smutnej, zawikłanej przeszłości. Czułam, że powoli gaśnie we mnie chęć dmuchania baniek z mydlin marzeń i ideałów. Że chcę rozpocząć nowe życie.