Rozdział 6 - Bilans wdzięczności i winy

Sen

Nie wiedziałam nawet, kiedy zasnęłam. Czy była to reakcja mojej jaźni na stres wywołany wspomnieniami Hanki i własnymi, czy głód o etiologii bardziej złożonej – grunt, że tej nocy miałam sen. Początkowo ciepły, realistyczny i śliczny, potem koszmarny. Śnił mi się stary Stasiu i Artur, szef firmy leasingowej, w której przez kilka lat wynajmowaliśmy samochody. Dlaczego właśnie on był jednym z bohaterów sennych majaków? Na jawie, kilka lat temu, wypowiedział mi umowę i odebrał ciężarówkę, którą woziliśmy sprzęt na spotkania z przedsiębiorcami. Był to początek końca pewnego etapu działalności spółki. Potem zaczął się dużo lepszy okres, gdyż zmuszona zostałam do podjęcia drastycznych kroków, ale to wszystko miało dopiero nadejść. Kiedy straciłam samochód, byłam przerażona i niepewna dalszych losów kulejącej firmy. Pomimo tego bardzo lubiłam Artura, ale żeby aż tak zapisał się w mojej podświadomości? A potem? Dlaczego taki koszmar?!
Najpierw był leasingowiec. Staliśmy obok siebie na chybotliwej łódce, pomagał mi napinać żagiel, patrzył głęboko i wymownie w oczy, obejmował, coś wyjaśniał. Nagle z łódki akcja przeniosła się na ulicę: kupowaliśmy lody, ktoś chciał mi go odebrać, Artur stanął w mojej obronie, lód wypadł mi z ręki i topił się na chodniku, a on szarpał się z potężnym mężczyzną. Nie wiadomo dlaczego znaleźliśmy się w zimnym, pustym pokoju: coś mi tłumaczył, znowu patrzyłam mu w oczy – miał takie troskliwe, dobre, rozumne spojrzenie. Czemu akurat on? A potem znalazłam się na łące. Siedziałam w wysokiej trawie i patrzyłam na Stasia: szedł ku mnie z bukietem polnych kwiatów. Promienny i uśmiechnięty wołał z daleka coś, czego nie mogłam usłyszeć. Pomachałam mu ręką, choć zdawałam sobie sprawę – nie wiem, dlaczego – że tego nie widzi. I nagle znowu znalazłam się sama w jakiejś ponurej noclegowni, pustej i ciemnej. W mroku spotkałam kobietę z wiadrem i mopem. Poprosiłam, żeby uprzątnęła kartony zawalające dojście do mojej pryczy. Gdzieś szłam, błądziłam w ciemnościach. I nagle znowu byłam przy niej: kobieta wyciągała rękę po pieniądze, ale widziałam, że nic nie zrobiła – kartony i klamoty stały tam, gdzie poprzednio. Chciałam jej zapłacić, bo przecież wyciąga rękę i żąda, ale nagle dotarło do mnie, że nie powinnam, bo nie mam za co. Ale płacę, bo nie potrafię odmówić. Kobieta awanturuje się, żąda więcej, miota złe słowa, wreszcie odchodzi. Położyłam się na pryczy, było ciemno. Zamknęłam oczy. Nagle ogarnęło mnie przerażenie: ktoś na mnie leżał; czułam na sobie ogromny ciężar, słyszałam ciężkie sapanie, czyjeś ręce międliły moje piersi, a silne kolana rozpychały gwałtownie moje bezwładne z przerażenia nogi. Bałam się otworzyć oczy, a kiedy wreszcie to zrobiłam – zobaczyłam nad sobą wykrzywioną wściekłym grymasem twarz ni to goryla, ni to mężczyzny. Chciałam krzyczeć, ale nie mogłam. W końcu wyrzuciłam z siebie kilka pojedynczych, stłumionych skowytów. Przerażoną i zlaną zimnym potem obudził mnie dźwięk mojego własnego głosu, przez który przebijała melodyjka komórkowego telefonu.
–  Kasza? – w słuchawce usłyszałam niski głos mężczyzny. – Kasza, to ja. Brayden.
–  Brayden?
–  Tak. Brayden Alexander. Wiesz, mam coś ciekawego. Skontaktowałem się z angielską fundacją, która przez trzy lata działała na Węgrzech. Mam mnóstwo informacji i kontaktów, które będziemy mogli wykorzystać w naszym projekcie.
Za wszelką cenę próbowałam się opanować. Starałam się nadać swojemu głosowi jak najbardziej naturalne brzmienie. Szybko zbierałam myśli, odzyskiwałam równowagę. Lata treningu w firmie, lata noszenia maski, zrobiły swoje. Udało mi się zabrzmieć racjonalnie i w miarę pogodnie.
–  To świetnie. Cieszę się. Ja też mam coś dla Ciebie. Przetłumaczyłam już na angielski pisma, o które prosiłeś. Muszę Ci je dać.
–  OK. To miło, bo czas nagli. Więc jak? Kiedy się spotkamy?
Brayden wyrwał mnie tym telefonem z innej rzeczywistości. Dopiero teraz czułam, że wracam na ziemię. 
Słuchaj – powiedziałam. –  Musimy porozmawiać.
– A co się stało?
– To dłuższa historia. Nic na szybko. Opowiem Ci, kiedy się spotkamy. Czy poniedziałek Ci opowiada? 
– Oczywiście. O czternastej w naszej kafejce?
– Jasne. Do zobaczenia.
– Ciao!