Rozdział 6 - Bilans wdzięczności i winy

Drzewo

Nie wiedziałam nawet, czy doczekał roku 1989 i Okrągłego Stołu. Ale ja, pomna nauk, na przydzielonym centymetrze ojcowizny robiłam wszystko co w mojej mocy, żeby Rzeczpospolita kwitła. Płaciłam za to wysoką cenę. Miałam troje dzieci. W pewnym okresie zaniedbanych, z kłopotami w szkole, tkwiących przed telewizorem. Dzieci, którymi zajmowały się stale nowe gosposie. Na których wywiadówki chodziła babcia albo sąsiedzi. Rosnących bez codziennego kontaktu z ojcem. W domu, w którym czasami brakowało pieniędzy na chleb. Czy kiedyś będą miały żal? Nie wiem. Nie wiem, czy tak jak ja będą w stanie mnożyć peany na cześć swoich staruszków. Ale czuję, że ich nie przegrałam. Kiedy słyszę, jak Adaś wygłasza płomienną mowę o tym, jak po powrocie do Polski zrobi rewolucję, jak to będzie w każdym mieście i miasteczku tworzył warsztaty plastyczne i organizował konkursy, wierzę, że nie jest tak źle. Albo kiedy patrzę na Marcina, mojego hip-hopowca, który popala trawkę i pokazuje język światu, plącząc się w gaciach z krokiem na wysokości kolan. Kiepsko się uczy, ale ma jeden cel: chce zostać komentatorem sportowym. Ma w sobie tą żarliwość, która pozwala spełniać marzenia.
Najbardziej poturbowana z mojej epopei wyszła Zosia. Dziewczynka najbardziej potrzebuje matki, a tej długo dla siebie nie miała. Przypomniał mi się dzień, kiedy spieszyłam się na lotnisko, żeby odebrać jakiegoś ważnego gościa, a moja córeczka nie chciała mnie wypuścić z domu. Płaczącą i szarpiącą się Zosię próbowała utrzymać za rączkę gosposia. W pewnym momencie otworzyła drzwiczki samochodu, którym miałam odjeżdżać, a ja te drzwiczki zatrzasnęłam tak niefortunnie, że przytrzasnęłam jej paluszki. Pocałowałam ją i szybko odjechałam. Musiałam. A ona, płacząca rozpaczliwie z bólu, została z Dorotką na chodniku. Lekarz, do którego poszły, zapytał: – Gdzie twoja mama? Czyja ty jesteś, dziecko? Odpowiedziała zgodnie z prawdą: –  Pani Kasi. 
„Pani Kasi” – pracodawczyni gosposi, szefowej kilkunastu pracowników, właścicielki trzech firm. W takim wcieleniu najlepiej mnie znała. 
Zosia lubi rysować. Szczególnie jeden rysunek z jej wczesnego dzieciństwa utkwił mi w pamięci. Namalowany czarną kredką dom z jednym oknem, zamalowanym na głucho, obok drzewo z równie czarną kulą w miejscu korony. Rodzice stojący daleko od siebie. I troje dzieci trzymających się za ręce. Jeżeli chcesz poznać wnętrze swojego dziecka – czytaj z jego obrazków. Ten mną wstrząsnął. Wtedy zdecydowałam się wrócić do Davida. Dziś Zosia z zapałem lepi i wypala garnki, rzeźbi. Odziedziczyła talent po dziadku. Lubi tańczyć i jeździć konno. Wydaje się być szczęśliwą dziewczynką. Ale czy do końca?
Dzieci znały moje marzenie. Była nim pomoc małym firmom, wyrastającym jak śnieżnobiałe zawilce na bagnisku, które pozostało po ustępujących wodach czerwonego potopu. Chciałam, żeby się rozwijały, wzmacniały, tworzyły miejsca pracy dla tych, którzy radzą sobie gorzej. Oczami wyobraźni widziałam filie swojego Centrum Promocji Małych Firm w każdym polskim mieście. Nie dałam rady. A raczej – nie pozwolono mi dać sobie rady. Ale marzenie odżyło, kiedy podczas kolejnej podróży pociągiem ekspresowym z Brukseli do Warszawy spotkałam Braydena. I znowu miraż – tym razem działalności na większą skalę: kluby promocji przedsiębiorców w Polsce i w innych krajach młodej demokracji, teraz już za unijne pieniądze. Tak bardzo chciałabym spróbować! Kiedy patrzę na oprawione w granatowe okładki roczniki mojego biuletynu i przeglądam zdjęcia ze spotkań Centrum, kiedy przypominam sobie dziesiątki nieprzespanych nocy, setki nawiązanych kontaktów, sympatię prawych ludzi –  chcę wierzyć, że to wszystko nie było na darmo.
Niedawno, na fali nostalgii, wstukałam w wyszukiwarkę internetową nazwę mojego „koncernu”. I – o dziwo! – wyskoczyło zdjęcie. A na nim uśmiechnięta fizys znajomego, który –  pusząc się pod szyldem z logo firmy – zachwala mój dorobek jako własny i zachęca do współpracy. Widać uznał, że skoro nowy właściciel zawalił sprawę i zamknął interes, to może on spróbuje? Przypomniał mi się dziś po raz kolejny. Patrzyłam na niego bez złości. Przywłaszczył sobie coś, co nie należy do niego? A kogo to obchodzi! Być może jemu się uda. Ale wiedziałam, że nie będzie to łatwe. Wielkie dzieła rodzą się z buntu i miłości. A tych namiętności w jego oczach nie było.