Rozdział 5 - Szczerze głodny ocean

Słoń

Dochodziła dziesiąta. Za oknami padał śnieg z deszczem. Od dymu bolała mnie głowa. A Hanka trajkotała, z przerwami na delektowanie się papierosem, nie zdradzając najmniejszych oznak zmęczenia. – Mnie się nic nie podoba. Gdybyś mi dała tysiąc funtów i pozwoliła wybrać holideja, ja bym oszalała! Ja nic nie umiem wybrać, nic mi się nie podoba. Co osiem lat zmieniam partnera, bo robi się nudno, monotonnie. Ciągle chcę czegoś szukać. Tylko nie wiem, czego. Gdybym wiedziała, nie byłoby sprawy. Ale ja nie wiem! Brak mi pewności siebie. Utyłam, siwieję, robią mi się zmarszczki. Nie szukam innej pracy, bo się boję... Jestem zestresowana... Martwię się byle pierdołą... Jak powiedziałaś, że przyjedziesz, zrobiłam kocioł! No bo niby jak? Trzeba iść na zakupy, wyprać pościel, przełożyć materac na drugą stronę, zdjąć kurze, ze wszystkim muszę zdążyć. Ja bym nie mogła inaczej! Muszę mieć wszystko zaplanowane! Cokolwiek by to nie było! Kevin mi mówi, że muszę się z tym paleniem i stresem uspokoić. Rano nie wyjdę z domu, póki nie odkurzę mieszkania. Łóżka muszą być równiutko zaścielone. Mam hopla! To jest obsesja! Jest dopiero styczeń, a ja już się przejmuję Wielkanocą. Już sobie wyobrażam, jak będzie się piekł indyk. Dla mnie byłoby najgorszym wstydem, gdybym miała podać spalone czy niedopieczone mięso... 
–  Dlaczego tyle palisz? – przerwałam ten wartki potok wymowy, bo naprawdę od jej papierochów pękała mi czaszka.
–  Ja wiem, że to jest niezdrowe i że kosztuje. Często mam wrażenie, że mi słoń stoi na klatce piersiowej. Ale lubię, zawsze lubiłam. Na potwierdzenie tych słów Hanka sięgnęła po kolejnego papierosa. Poczęstowała i mnie. Odmówiłam.
–  Kiedy jeździsz po fajki do Polski to co czujesz? – spytałam.
–  Kiedy jestem w Polsce i odwiedzam moje koleżanki, strasznie mi się ckni za całą tą Anglią i za luzem, który tutaj panuje. Idę do pracy na dwadzieścia pięć godzin w tygodniu, odrobię swoje i mam z głowy. A one nie mogą powiązać końca z końcem. Jedna z przyjaciółek ma sklep jubilerski. Piękny. Ale co z tego, jak nie ma klientów? Bo ludzi nie stać. Opowiadała mi, że często nie ma z czego opłacić czynszu. A co tu mówić o zysku? Mnie stać na wszystko. Nie płaczę za Polską, jak jestem w Anglii, ale przychodzi pewien moment, kiedy czuję, że muszę jechać. Zaczynam tęsknić. 
–  Za czym?
–  Na pewno nie za mamą. Za tatusiem też nie. 
–  To za czym?
–  Nie wiem. Za tym, żebym mogła poczuć, jakie miałam w życiu szczęście? Nie, żeby się z kogoś nabijać, ale żeby docenić to, co tutaj mam. Gdybym mogła, pomogłabym wielu ludziom. A ty? Tęsknisz?
– Na razie nie. Polska mi szkodzi.
– Jak to: „szkodzi”? – uniosła w górę brwi ze zdziwieniem.
– Normalnie. Za dużo tam widzę draństwa, za dużo bym chciała zmienić, a guzik mogę. Dlatego źle się tam czuję.
– No widzisz. A ja jadę, żeby się na to wszystko napatrzeć, bo mi potem lepiej...
Zaległa cisza. Każda z nas miała inne powody, dla których wyjechała z Polski i dla których tam wracała. Przed oczami stanęła mi pani Sadowska, znajoma z Tworek. Widziałam ją, jak siedzi na schodkach prowadzących do jednego z oddziałów, trzymając za rękę zgarbionego, ocierającego wierzchem dłoni łzy mężczyznę. Było to w dniu, kiedy przyjechałam do szpitala, żeby oddać książkę z oddziałowej biblioteki, którą przez przypadek spakowałam wraz z osobistymi rzeczami. Zaparkowałam samochód w jednej z alejek prowadzących do budynku, spostrzegłam pani Irenkę i jej męża, domyśliłam się, że przyprowadziła go tutaj w poszukiwaniu ratunku. Znałam ich sytuację – 
najpierw z opowiadania odtwórczyni głównej roli dramatu, a potem w wyniku wizji lokalnej. Ponieważ bezpośrednią przyczyną decyzji o samobójczym skoku z dziewiątego piętra był komornik, który wyniósł wszystkie meble, zostawiając małżeństwu jedynie stary tapczan, zaproponowałam pani Irence kilka firmowych mebli, które zostały mi na strychu jako memento po moim śnie o potędze. Chętnie na tę propozycję przystała. Któregoś ranka załadowałam do przyczepy samochodu nieduże szare biurko ze srebrnymi nogami, które doskonale nadawało się do wykorzystania jako stół na cztery osoby, cztery równie srebrnonogie krzesła z szarą tapicerką oraz sosnową komodę z sześcioma szufladami i powiozłam je nieszczęsnemu małżeństwu. Starsi ludzie byli szczęśliwi i niesłychanie wdzięczni, a ja zadowolona z tego, że komuś na coś mogłam się przydać. Choć, z przeciwieństwie do Hanki, uświadomienie sobie kontrastu pomiędzy moim dobrobytem a ich nędzą wcale nie polepszyło mojego samopoczucia.