Łańcuchy
Hanka umilkła, nad czymś się zastanawiając. Nagle wstała i płomieniem zapalniczki podpaliła knoty dwóch stojących w lichtarzykach świec. A potem wzięła do ręki papierową serwetkę i zaczęła ścierać ślady palców odciśniętych na blacie kawowego stolika. To jej widocznie nie usatysfakcjonowało, bo przeszła do kuchni, skąd wyłoniła się po chwili, niosąc flanelową ściereczkę i puszkę aerozolu Mr Sheen. Zaczęła rozpylać płynną pastę na półce, na telewizorze, na parapecie. Ścieranie kurzu to niezbyt absorbujące zajęcie. Ale na pewno uspokaja. – Może coś jej przypomina? – pomyślałam.
Być może Hanka ma rację zrywając wszelkie kontakty z matką? Znowu przed oczami stanął mi mój stary londyński przyjaciel Stasiu, który należał do gatunku ludzi wiecznie uśmiechniętych. Takim osobnikom w trudnych momentach nie wolno okazywać współczucia. Spróbuj dotknąć, a rozlezie się w palcach jak zbutwiały materiał. Kiedyś w barze McDonalds, między krótkim kawałem a długą anegdotą wyznał, że kochał w życiu tylko jeden raz. Ale nie ożenił się, mimo że jego wybranka nosiła pod sercem ich wspólne dziecko. W tym czasie pojawił się „ten drugi” i mój Stasiu bez szemrania ustąpił mu miejsca. Do końca życia kochał swoją Irlandkę, choć nie sznurował jej butów, a ona nie prasowała mu koszul. Na moje pytanie, dlaczego tak postąpił, odpowiedział, że nie miał jej nic do zaoferowania. Nie miał mieszkania, był bez zawodu, imał się dorywczych prac. Szwendał się po kasynach. Marzył o fortunie, bo – jak mawiał – jedynym jego majątkiem był biały koń. Koń, na którym – jak wszyscy andersowcy – marzył o powrocie do wolnej Polski.
Mówią, że przyjaźń jest egoizmem intelektu. Jeśli tak jest, to miłość powinna być egoizmem serca. Niech bije za dwoje. Przyszpilić drugiego jak motyla do filcu, uczepić się go, być z nim do grobowej deski. Byleby nie sam. Być może mój przyjaciel uważał, że prawdziwa miłość nie zna łańcuchów zależności. Należy do tej samej przestrzeni, w której można znaleźć prawdziwą wolność. Tam, gdzie jest wiedza o tym, jak z pokorą przyjmować własną samotność i małość. Jak dawać, nie oczekując czegokolwiek w zamian. I odejść, kiedy nie możesz już nic więcej dać...
Czy tak właśnie czułaś? – zadałam pytanie znienacka i bezmyślnie. Skąd Hanka miała wiedzieć, w jakich obłokach bujałam przed chwilą?
– Jak? Co czułam? – zapytała słusznie zdziwiona.
– Chciałaś zerwać toksyczny związek, bo kochałaś matkę, ale nie miałaś jej nic więcej do zaofiarowania? Bo być może na tym polega prawdziwa miłość?
Zapadło milczenie. Hanka przypaliła papierosa i zaczęła puszczać z wydychanego dymu drobniutkie, zgrabnie uformowane kółka. Płynęły jedno za drugim w nieruchomym powietrzu, a ona bawiła się, próbując przebijać je wskazującym palcem. A ja myślałam o toksycznym wstydzie. O ludziach, którzy noszą w sobie cierń. O Pacyfiku i o Cotopaxi. O zmieniających się rolach męskich i żeńskich. O odchodzeniu od tradycji. O zaniku wielopokoleniowych rodzin. O religii, duchowości, miłości. O wszystkim naraz. I o mądrości internetowych złotych myśli, wysyłanych według rozdzielnika do znajomych i nieznajomych, jak na przykład ta, że: „– Miłość zaczyna się od uśmiechu, rozkwita od pocałunków, a kończy na łzach”. Tylko tyle światła, choć wokół coraz większy mrok i zawieja. A może właśnie teraz wszystko staje się prostsze? Dlaczego doszukuję się we wszystkim głębi? Czemu to, co mi przychodzi na myśl, jest albo ckliwe, albo egzaltowane? Jednym słowem – pojebane? Tak ujęłaby to Hanka. To brzmi zdecydowanie lepiej. Prosto, bezkompromisowo, bardziej nowocześnie. Może tak trzeba?