Image

Zuch znad morza

Wybory samorządowe tuż, tuż i trzeba podejmować społecznie ważne decyzje. Nie wystarczy ciepło wspominać zasłużonych społeczników, spoczywających na cmentarzach. Dla równowagi warto przyjrzeć się żywym, wyciągać wnioski, a nawet...

...próbować stawiać im za życia pomniki. Dziś Gnomacka pragnie przedstawić Jarosława Duszewskiego, gdyńskiego radnego trzech kadencji, którego spotkała raz jedyny w życiu, ale dobrze zapamiętała. Było to w 1992 roku na niedzielnym obiedzie u licealnej koleżanki. W owym czasie Jarosław byt partnerem w interesach pewnego Szweda, wydawcy „świerszczyków“, czyli pornograficznych gazetek. Biznes nie szedł chyba zbyt dobrze, bo podczas obiadu młody człowiek, między jedną a drugą łyżką zupy, rzucił doskonale zapamiętane przez Gnomacką zdanie: „- Zostanę radnym, a najlepiej to prezydentem Gdyni, bo dopiero w urzędzie robi się prawdziwe interesy!“

Jarosław Duszewski co prawda nie został prezydentem, ale radnym - owszem. I wykazał się smykałką do interesów, lecz po kolei. Jest radnym z ramienia SLD. Po prezydenturę sięgał cztery lata temu. Miasto zasypał ulotkami i plakatami, kusił z profesjonalnie przygotowanego teledysku wyborczego, pokazywanego w lokalnej telewizji. Mimo tych wysiłków sromotnie przegral z urzędującym przydentem Wojciechem Szczurkiem, który zdobył ponad siedemdziesiąt siedem procent głosów. Co na to kontrkandydat Duszewski? „- Tego właśnie nie rozumiem. Przecież ten człowiek naprawdę nic wielkiego dla Gdyni nie zrobił. Gdyby wyjść, nawet teraz, na ulicę i zapytać pierwszą lepszą babcię, co myśli o Szczurku, to trzęsąc się na swojej lasce, na pewno odpowie: - Szczurek? Wspaniały prezydent. Ja go kocham!“ (cytat pochodzi z Głosu Wybrzeża.)

Jarosław być może pewnych rzeczy nigdy nie zrozumie, ale za to inne próbuje ogarnąć tak, jak potrafi. Jego zdaniem, trwanie obecnego prezydenta przy władzy to kwestia odporności na afery. A afery nie wychodzą w Gdyni na jaw tylko dlatego, że prezydent stworzył szczelny układ polityczny, otaczając się młodzikami bez dorobku, którzy bez niego nic nie znaczą. „- Wystarczy spojrzeć na deklaracje majątkowe tego towarzystwa, publikowane na stronie internetowej magistratu. Gdyńscy wyborcy muszą kiedyś zrozumieć, że w ich interesie jest, aby władzę sprawowali ludzie doświadczeni w biznesie, i to tacy, którzy odnieśli sukces“ — tłumaczy Jarosław. Ale jest jeden problem: skala sukcesu, jaki osiągnął radny Duszewski, nie pozwala na odtajnienie jego źródeł. W maju 2006 r. GW doniosła, że Jarosław w tym roku znowu postanowił nie ujawniać swojego majątku. W zeszłym roku musiał to uczynić, ale - jak wyjaśnił - zrobił to tylko dlatego, że w Sejmie padł pomysł, by radnym, którzy nie wypełniają oświadczenia, odbierać mandat (pomysł nie przeszedł). A ponieważ Jarosław chce służyć miastu z pobudek społecznych, bo przecież nie dla smutnej forsy, w tym roku oświadczenia nie wypełnił i z diety zrezygnował. Z ubiegłorocznego oświadczenia wynikało, że był najbogatszym gdyńskim radnym: prawie dwa miliony złotych oszczędności i nieruchomości warte 4 mln zł oraz akcje giełdowe szacowane na pół miliona. Dodatkowo kilka aktywów ruchomych wartych ponad dziesięć tysięcy złotych: kolekcja obrazów, dwa zegarki, telewizor oraz futro, dwa samochody - BMW z 1998 roku oraz Porsche Carrera z 1999 r.

Wróćmy do społecznego zaangażowania naszego zucha. Radio RMF FM donosi, jak to część samorządowców chce ponownie kandydować w wyborach, licząc na to, że wyborcy zapomną ich lenistwo, bezradność i lekceważenie mieszkańców. Jako przykład z Gdyni pada nazwisko radnego... Duszewskiego. Chce kandydować, choć pojawił się jedynie na dwudziestu czterech (z czterdziestu czterech) sesji rady miasta. Zasiada też w komisji samorządności - tu nie było go na trzydziestu dziewięciu (z czterdziestu czterech) posiedzeń. Wytłumaczenie? Zmęczenie materiału. Jako jednemu z czterech radnych opozycji jest mu trudno forsować swoje racje: „- Jeśli mam wyjść i mówić do dwudziestu kilku osób, które w ogóle mnie nie słuchają, to wie pan, sorry — człowiekowi się odechciewa wszystkiego” - wyjaśnia.

Czas na wnioski. Lewica długo mamiła wyborców kompetencją swoich graczy. Postkomuniści stojący w kolejce do posad i stołków ganili prawicę za brak specjalistów, ludzi uczonych i doświadczonych. Ten bębenek podbijał Jarosław, który takimi słowami pouczał radnych miażdżącej go opozycji podczas jednej z sesji rady miasta: „- Ja w przeciwieństwie do was mam odpowiedzialność za słowo i jeśli mówię, że skończę Trasę Kwiatkowskiego, to ona będzie skończona. Bez pomocy lewicy nie skończycie, bo nie potraficie zdobyć pieniędzy.”

Gnomacka ręczy za determinację Duszewskiego: czternaście lat temu założył sobie, że wejdzie do samorządu i dopiął swego; chciał robić interesy — robił interesy; chciał być bogaty — jest bogaty. Za to za jego intencje nie dałaby funta kłaków. Jego partia, czyli SLD, też widocznie uznała, że jako kandydat jest niezbyt obiecujący, bo jego nazwisko nie figuruje już na tegorocznych listach wyborczych.

Czas na pomniki. Gnomackiej marzy się kolejna odsłona epopei narodowej pod tytułem „Wiatr od Morza”: przeniesienie doświadczeń gdyńskiej samorządności jako wzoru na inne miasta, a szczególnie wprowadzenie ustawowego obowiązku ujawniania źródeł dochodów zaradnych radnych z lewa, prawa i ze środka. Gnomacka proponuje, by tym samym zuch znad morza przeszedł do historii! Robimy zrzutkę na pomnik z serii Cisi Anty-Bohaterowie III RP?

Choć Gnomacka funta kłaków by nie dała - odżałuje grosz. Ale tylko złamany...