Poniżej cytuję pełny tekst rodziału pt. „Moja praca” — specjalnie dla mojej mamusi, od której dostałam książeczkę ks. Mieczysława Malińskiego pt. „Pokochać Życie”. Ks. Maliński został niedawno zlustrowany przez IPN jako agent SB.
Przez trzydzieści pięć lat donosił na innych księży, także na śp. Papieża JP II. W tym świetle jego pisanie o „pracy” nabiera sensu, bo wcześniej nie rozumiałam, o co mu chodzi...
„Pracować. Zaczynać pracę. Rozglądać się trochę zdziwionym, trochę przerażonym, po ludziach, do których cię przydzielono, po wyznaczonych ci obowiązkach, po tym, czego od ciebie żądają, za co masz być odpowiedzialny, po wnętrzach. Aby podsumować stwierdzeniem, że niepotrzebnie się tyle uczyłeś, że ta teoretyczna wiedza, którą jesteś napakowany, naprawdę na nic ci niepotrzebna, wywołuje tylko kompleksy. Patrzeć na wyznaczone ci obowiązki z politowaniem, a nawet z pogardą. Ty, przyzwyczajony do teoretycznego myślenia, do naukowych dywagacji, jesteś na tym terenie jak motyl w tartaku. Traktujesz siebie jak królewicza z bajki, który został skazany za karę na obcowanie z takim okropnym towarzystwem, w takiej prymitywnej pracy. Masz wysokie poczucie swojej mądrości, której nie masz jak spożytkować. Nikt zresztą tej twojej mądrości ani wiedzy nie potrzebuje. Nikt o nią nie pyta. Nikt nie pyta o twoje zdanie, a tylko chcą, żebyś wykonywał to, co ci przydzielono. Do czego - na twój gust — wystarcza wykształcenie zasadnicze.
Tu żądają od ciebie mądrości zupełnie innej: praktycznej; twojej operatywności, sprawności, szybkości, umiejętności słuchania i wykonywania poleceń. Poza tym tych szczegółów, z którymi się tutaj spotykasz, nikt cię nie uczył. Ale można je opanować w ciągu krótkiego czasu. Najbardziej jest tutaj potrzebna umiejętność obcowania z ludźmi. Takich przedmiotów w szkole nie było, a tu urasta to do jednego z podstawowych warunków twojej pracy.
Znajdujesz się w lesie ludzkim, gdzie długo jeszcze nie rozróżniasz, kto jest kto, ani po ważnościach, ani po funkcjach, ani po nazwiskach. Łapiesz tylko podstawowe swoje zależności, komu podlegasz, dla kogo pracujesz i od kogo masz prawo wymagać materiałów. Wiesz, że trzeba znaleźć kształt swojego zachowania wobec ludzi, w których zostałeś nagle rzucony. Ten jeden czy drugi człowiek ci przyjazny, który ci pomógł znaleźć tę pracę, nagle zniknął. Czujesz się jak uwięziony w klatce struktury zakładu pracy. Chcąc nie chcąc znajdujesz się ramię w ramię obok człowieka, do kórego zostałeś przydzielony, który ma prawo wydać ci polecenia i rozkazy i wygląda na to, że pozostanie nim na długo.
Ty, który wierzgałeś tak brutalnie przeciwko władzy rodziców, a więc nie wykorzystałeś domu rodzinnego na to, aby się nauczyć ludzkiego współżycia, teraz ze stulonymi uszami wysłuchujesz poleceń, nakazów, zakazów, ironicznych uwag i uważasz, że wszystko jest w porządku.
Pracować. Na podstawie danych zaobserwowanych w ciągu początkowego okresu, już wprowadziłbyś szereg zmian, innowacji, udoskonaleń. Wytrzymać. Nie wymądrzać się. Nie opowiadać wszem i wobec, co ci się nie podoba w firmie, w ogóle. Wytrzymać. Nie zaczynaj od propozycji wprowadzenia reform. Nie przyjmą ich od ciebie. Jesteś nowy. Oni już zasiedziała rodzina. Nieprędko zechcą cię uznać za swego. Niełatwo tobie będzie uznać to środowisko za swoje. Odczekać. Sprawdzić się
jako pracownik na tym stanowisku, które ci wyznaczono. Dopiero potem wypróbowywać swoje pomysly.
Pracować. Nie dać się wciągnąć w układy, we frakcje. Łapać drugi oddech. Już wiedzieć, jaki jest zakres twoich obowiązków. Już rozpoznawać swoich przełożonych i współpracowników. Już wiedzieć, kto jest kim, jakie są jego wymogi i zadania. Po trudnym okresie początkowym wszystko się dotarło: uznało ciebie środowisko zakładu i tyś ich zaakceptował. Pobłażliwie wybaczają ci twoje oryginalne sposoby bycia czy ubierania się. Ale w gruncie rzeczy uważają cię za swojego.
Pracować. Cieszyć się, że udało ci się to, czego początkowo zupełnie nie wyobrażałeś sobie. Wszedłeś w społeczność. Już masz kolegów i koleżanki, z którymi się rozumiecie. Jest z kim pogadać. Już się czujesz jak u siebie w domu. Nie myślisz o swojej pracy ze strachem czy z obrzydzeniem.
Pracować. Nie rezygnować ze swoich wielkich ambicji bycia kimś wyjątkowym, dokonania wielkich rzeczy w swoim życiu. Zacząć studiować to, co dotyczy twojej specjalności. Doceniać tę wiedzę teoretyczną i ogólną, którą zdobyłeś w swojej szkole jednej i drugiej. Dostrzegać zalety szkół, że ciebie nauczyły tej dyscypliny myślenia, która jest nieodzownym narzędziem pracy na tym twoim etapie rozwoju, sposobem porozumiewania się z ludźmi zaangażowanymi w troskę o udoskonalanie i rozwijanie podobnych, pokrewnych dziedzin pracy co i twoja. Znaleźć odpowiednią lekturę, a jeszcze lepiej, gdyby były kursy dokształcające w tej dziedzinie.
Okaże się po drodze konieczność znajomości lepszej obcych języków. Zabrać się i za to! Nie żałować godzin, nie żałować weekendów. Pracować. Pilnować motywacji swojej pracy i coraz lepszej pracy. Nie dlatego wyłącznie, aby mieć więcej pieniędzy, nie z próżnej ambicji, ale aby coraz lepiej slużyć ludziom, coraz lepiej pomagać im żyć.
Modlić się. Prosić Boga o błogosławieństwo i pomoc w pracy twojej codziennej, w spełnieniu twoich planów ambitnych, zamiarów niełatwych. Być powołanym do nowej pracy. Do zadania, o którym nie śmiałeś nawet przypuszczać, że ktokolwiek pomyśli o tobie i zleci ci takie upragnione przez ciebie zadanie, powoła na to jedyne dla ciebie stanowisko, że cię wezwie. Uzna, że potrafisz sprostać, że nie zawiedziesz, że można ci zaufać, że masz dość rozumu i silnej woli, aby podołać. Ujrzeć w tej nowej funkcji swoją szansę życiową, zrealizowanie swoich możliwości. Poczuć, jak budzą się w tobie nowe siły, których wcześniej w sobie nie dostrzegałeś, jakby czekały właśnie na to powołanie, jakbyś się stał nowym człowiekiem.
Rozczarować się. Przekonać się już po krótkim czasie, że doszło do jakiegoś kolosalnego nieporozumienia. Czego innego oczekiwali ci, którzy cię powoływali do tej pracy. Co innego wyobrażaleś sobie ty, zgadzając się na nią. A poza tym, co innego obiecywali, a co innego zastałeś. Nie te warunki pracy, nie ten lokal, nie ci ludzie i oczywiście nie te pieniądze. A ostrzegano cię — nie wierzyłeś. Odejść czy zostać? Widzisz swoją niezbędność.
Być wezwanym przez zaskoczenie do wykonania dzieła, objęcia stanowiska. Reagujesz jak sparaliżowany. Marzyłeś o wszystkim, ale nie o tym zajęciu. Nie widzisz siebie w takiej roli. Nie takie stanowisko sobie obiecywałeś. Być powołanym wbrew sobie. Gdy wcale tego nie chcesz, gdy się buntujesz przeciwko takiej funkcji, gdy żądają od ciebie podporządkowania się, grożą konsekwencjami w razie odmowy. Przyjmujesz ją z posłuszeństwa, ale obiecujesz sobie, że przy najbliższej okazji będziesz uciekał.
Wchodzić w nowe obowiązki z niechęcią, obrzydzeniem wobec samego zajęcia, wobec ludzi, z którymi będziesz współpracował, wobec samego budynku, otoczenia, dzielnicy. Przeżyć metamorfozę. Dorastać do tego powołania — od sprzeciwu, poczucia krzywdy, od uważania siebie za zesłańca, za niewolnika, Poprzez pogodzenie się, po odnalezienie w nim służby ludziom, swojej potrzebności, użyteczności, przydatności, konieczności, a zarazem po głębokie poczucie odpowiedzialności za ludzi, którym służysz, po odkrycie w nim nowego spełnienia, zrealizowania swojej osobowości. Aż do dziękczynienia Bogu, losowi, ludziom, którzy cię zmusili do takiej pracy, wrzucili w tę studnię, w której odnalazłeś się. Aż do stwierdzenia, że nie wyobrażasz sobie siebie w innej pracy, że bez tego zajęcia nie potrafiłbyś żyć.
Dorastać do powołania samemu, choć zadanie jest trudne, niebezpieczne, choć twój los w nim niepewny, choć trzeba do niego przekonywać twoich przełożonych, przyjaciół, bo nikt w tę robotę nie chce inwestować, radzę ci, że należy odczekać, że czas pokaże, że gra nie warta świeczki, że to wszystko zbyt ryzykowne. A ty wiesz, że sprawa nabrzmiała do ostateczności, że za chwilę będzie za późno, a przynajmniej straty będą szalone.
Mieć pomysł, ideę, wynalazek, odkrycie. I za każdym razem znajdować potwierdzenie, że się nie mylisz, że to faktycznie znakomity pomysł, tylko żeby go zrealizować, rozbudować. Być przekonanym, że nie wolno ci się nie upominać, bo to by było nieuczciwe, niezgodne z twoim sumieniem, z twoją etyką, uznałbyś rezygnację za zdradę samego siebie. Tym bardziej, że nikt inny nie zgłasza się do tej roboty, że nie ma chętnych, że nikt inny jeszcze tego nie widzi jako sprawy koniecznej, oprócz ciebie. Zobaczyć siebie jako jedynie do tego nadającego się, jako najlepiej do tego przygotowanego. Jakbyś na to właśnie się tylko narodził, by tego dokonać. Byle tylko nie brakło ci odwagi, rozpędu, uporu. Choć odchodzą od ciebie nawet wierni przyjaciele, uważając cię trochę za szaleńca, a przynajmniej za człowieka, który zdradza dotychczasową drogę, za człowieka, który nie usłuchał dobrych rad.
Przegrać. Przestraszyć się swojej odwagi, samotności, jaka cię czeka na tej nowej drodze, a ty tak lubisz iść gromadą. Zniechęcić się, wycofać tuż przed celem. Owszem, był sprzeciw ludzi, od których jesteś zależny, ale na końcu brakło twojej odwagi. Teraz, po latach, gdy twój pomysł — a właściwie pomysł twojemu podobny — ktoś inny realizuje, ty opowiadasz, że byłeś pierwszy, tylko ci ludzie utrudnili jego realizację. Ale w gruncie rzeczy wiesz, że toś ty sam temu winien...”
