Obiecałam, że dziś będzie wesoło, tak więc zakasuję rękawy. Pozostając w tematyce semantycznego bałaganu, a także wykształciuchów, na dziś proponuję pośmiać się z profesorów. Otóż, rodzimi luminarze nauki dzielą się na tych, którym się chce i na eufemistyczną „resztę”.
Bohaterowie dzisiejszej powiastki to nauczyciele akademicy. Większość pracujących w tej grupie naukowców narzeka na wybory młodości. Motywacja żadna, bo pensje niskie, konkurencja też niewielka, z tego samego powodu – tak więc wyłącznie dobra wola i cechy wrodzone, takie jak entuzjazm, samozaparcie i misyjność trzymają ich przy skromnym żłóbku. Promyczkiem nadziei na dodatkowe walory są szkoły prywatne. Tylko niektórym udaje się zajść wysoko – nawet do samego Senatu RP. Z licznych wspaniałych polskich naukowców nie będę dziś drwić. Ci bronią się swoim dorobkiem i kulturą osobistą, a cierpią z powodu tak zwanego „wspólnego worka”. Pośmiejemy się z dwóch, a czy są typowi – uznacie sami.
Jednym ze spadochroniarzy z peerelowskiego desantu, zrzuconych w ramach wyrabiania planu pięcioletniego, a może nawet dla uczczenia którejś z rocznic 22 lipca, jest profesor S. (mniejsza o personalia – ważne są fakty), wykładowca prywatnej warszawskiej szkoły wyższej. Opisywane wydarzenie miało miejsce dwa lata temu.
Pewna zaprzyjaźniona młoda osoba, studiująca zaocznie marketing i zarządzanie, pełna zapału i dobrych chęci, stawiła się na pierwszy wykład uczonego pana S. Przedmiotem nauk miała być „Strategia funkcjonowania małych przedsiębiorstw”. Profesor też przyszedł, ale na chwilę. Kazał wyjąć notatniki i długopisy, a następnie zapisać zdanie: „Mówiły jaskółki: niedobre są spółki”. Zaraz potem wyjaśnił, że życie jest najlepszym nauczycielem i ocenę z zaliczenia tego przedmiotu wystawi wszystkim studentom w przyszłości właśnie ono. Nakazał młodzieży siedzieć cicho i zastanowić się głęboko nad tą złotą myślą, po czym wyszedł obiecując, że jeszcze wróci. Mówił nieprawdę, bo w rzeczywistości się ulotnił. Pojawił się dopiero na czwartym spotkaniu. W doskonałym humorze i ze słowami: „– A co? Myśleliście, że się wam uda, obiboki?” – zadał temat pracy zaliczeniowej. Temat brzmiał: „Moja mała firma – strategia działania”. Po czym pogroził żartobliwie palcem i pożegnał przyszłych magistrów słowami: „– Jestem umówiony z marszałkiem Oleksym. Muszę lecieć.” Zamachał przy tym ramionami, co było tym zabawniejsze, że miał „ptasie” nazwisko, a dowcip, jak się popularnie mówi – „po byku”.
Krotochwilna przyjaciółka napisała pracę w dwie godziny. W formie absolutnie perfekcyjnego raportu przepisała bajkę o Pinokiu. Po odczekaniu w długiej kolejce (z indeksem stało ponad stu studentów) profesor S. wpisał jej piątkę. "– Podobała się panu profesorowi moja praca?"– spytała, przewracając zalotnie oczami. "– Podobała – przytaknął uczony. - A jak nazwisko?" – spojrzał na indeks. "– A tak, tak. Bardzo dobra praca..."
Drugim profesorem od siedmiu jaskółek, a nawet boleści, jest senator PO, biolog Stefan Niesiołowski, który przyjął na siebie – jak mówi – „zbożny trud cywilizowania polskiej prawicy.” Faktycznie, ma na tym polu niemały sukces: jego liczne wystąpienia i przemowy nieustannie inspirują wszystkich zwolenników semantycznej rewolucji. Nonsensopedia podaje taką oto charakterystykę senatora: „ – Każdy chciałby być chociaż w połowie Stefanem, ale niestety nie może być, bo Stefan za nic nie chce oddać choć części swojego DNA. Naukowcy sądzą, że jego kod genetyczny po prostu jest uszkodzony przez pająki, dlatego jest takim bucem i stąd te sześć oczu.”
Z kolei senator Niesiołowski tak opisuje swoich politycznych konkurentów, braci Kaczyńskich: „– Bardziej rozmowny, żywszy, bardziej mimiczny był premier. Lech Kaczyński zawsze miał w sobie element namaszczenia i dostojeństwa, więc kiedy się śmiał, to najwyżej do trójki w zębach, a Jarosław – do piątki.” Ładne, prawda? Bardziej dosadny jest w szkicowaniu portretu psychologicznego Andrzeja Leppera: „Ćwok z chamskim rechotem, gruboskórny prostak, warchoł, dopalająca się końcówka bełkotliwej hucpy” – to niektóre z „postrzeżeń” profesora, który poszedł w politykę. Na pytanie dziennikarki Gazety Wyborczej, czy Samoobrona i LPR przełkną upokorzenie związane z przebiegiem negocjacji w sprawie paktu stabilizacyjnego pomiędzy PiS, LPR i Samoobroną w lutym 2006 roku, odpowiedział z wrodzoną sobie swadą: „– Oni to zapamiętają i ten jeden pękaty, a drugi wysoki, kiedyś się odwiną...”
Nie znam dokonań naukowych ani profesora S., ani profesora N. Wolę delektować się ich wkładem w dzieło kształcenia rodzimych intelektualnych elit tudzież cywilizowania polityki i patrzeć, jak zagraniczne instytucje naukowe zielenieją z zazdrości. Takich Członków Akademii, jakich ma Polska, u siebie na pewno nie znajdą!
